Pożegnanie

I z miłości, i z pieśni świat się naigrawa,
Burzę, co w głębi serca żywot nam pustoszy,
Zowią oczarowaniem sławy i rozkoszy;
O! cierniowa to rozkosz! opłakana sława!
B.Z.

Żegnam was, o lube ściany,
Skąd, dziecinne strzegąc łoże,
Chrystus Pan ukrzyżowany
Promieniami witał zorze.
A i dzisiaj, choć dokoła
Pasożytne pną się zioła,
Z ziół i pustek krzyż brązowy
Błogosławi mi na drogę.
Ostatni to sprzęt domowy,
Który jeszcze żegnać mogę –

Sprzęt domowy – i grobowy.

Żegnam także i was, szyby –
Tęczowymi lśniące blaski;
Do rodzinnej wy siedziby
Tak potrzebne jak obrazki,
I tak święte jak szkaplerze.
Przez was pierwszy raz ujrzałem
Wieś i niebo – przez was wierzę,
I tak wierzę, jak widziałęm…

Wieś i niebo – dwa pojęcia,
Które ranny brzask umila,
Były dla mnie, dla dziecięcia,
Jak dwa skrzydła dla motyla.
Wsią i niebem żyłem cały,
O nich skrzydła mi szumiały,
A kłos zloty biorąc z ziemi,
I kłos słońca, promień złoty,
Wierzchołkami złączonemi
W tajemnicze wiłem sploty,
I bujałem nieugięty,
I bujałbym tak na wieki,
Lecz łza w swoje dyjamenty
Zakowała mi powieki,
I strąciła w przepaść nocy.
A ciążyły te okowy,
I ciążył mi chleb sierocy,
Przełzawiony, piołunowy.
Chleb sierocy, smutna dola,
Opuszczony dom i rola – –

Potem Sfinks nauką zwany,
Roztoczywszy obszar skrzydeł
Hieroglifem zapisany,
Do zgubniejszych gnał mię sideł
A patrzyłem w skrzydła jego,
Jako w zwój pargaminowy:
Jak w rozwartą księgę złego,
Tajemnymi litą słowy – –
I dojrzałem słów ubóstwo
Wśród czarnego głosek stada,
Co jak wielkie kawek mnóstwo
Boju myśli plac osiada,
I odleci, a zostanie
Blada kość i piasek blady,
Smutne grzechu panowanie,
Marna rzecz i marne ślady –
Potem jeszcze świat wesoły,
Bo wesołym się być mniema,
I ci ludzie pół-anioły,
Gdy aniołów całych nie ma –
Potem jeszcze miłość czysta,
Umarłego cień rycerstwa,
Za-urocza i za-mglista,
By w nią wierzyć – bez szyderstwa
Potem jeszcze przyjaciele,
Litościwi i oszczercę,
Co na złe lub dobre cele
Odważają się mieć serce:
Ci i tamci równie biedni,
Tym nad zwykłą stojąc rzeszą,
Że gdy znudzi świat powszedni,
Dokuczają albo cieszą,
A to w snach przed-południowych
Miło widzieć, w snach młodości,
Że bez celów rachunkowych
Użyczają chociaż złości –
Biedni ludzie! niech im cnota
Rozpromieni noc żywota…

Cóż więc jeszcze dodać mogę,
Bym zapłakał, idąc dalej ? –
Spojrzę oto na podłogę:
Kędym pełzał, pełza Szalej;
Kędym dumał, kwiat pamięci
Lazurowym błyska okiem,
Jak ci młodzi wniebo-wzięci,
Migający za obłokiem;
I krzyż tylko zerdzawiały
Na wezgłowiu mchów zielonych,
I te szczątki, co zostały
Z szyb tęczowo-przepalonych;
I ta myśl, i te wspomnienia,
I weselszych przeczuć tysiąc,
Zwitych w tęczę odrodzenia,
Którą Twórca raczył przysiąc,
I zaklinał się na Siebie,
Że znów góry wyjrzą z głębi:
A obłoki stały w Niebie,
Jak trwożliwy rój gołębi –
I świat cały się odradzał,
I znów słońce wyszło z chmury,
I znów księżyc się przechadzał,
Łabędziowy, jasno-pióry – –
Gdy zaś, wedle słów Jehowy,
Siedmiobarwna Niebios wstęga,
Jako świt popotopowy,
Dotrzymuje, co przysięga,
Może również – kto wie – może
I ta moich przeczuć tęcza,
Wysnowana w imię Boże,
Uskuteczni, co zaręcza –
Może – tak; lecz jeśli burza,
Nim się jasne barwy sprzeda,
Wszystkie Nieba pozachmurza,
Które tylko są i będą –
Jeśli nawet Sfinks nauki
Marnym się okaże płazem,
Mamże, w szare strącon bruki,
Dla spokoju zostać głazem?
Mamże, ojców tłocząc kości,
Wołać głosem znikczemnienia:
„Witaj mi, obojętności,
Ideale doświadczenia!”
Nie – choć piorun po piorunie
Gorejące wstęgi wije,
Ja w spienionych wałów runie
Zakrwawioną pierś obmyję.

Pierś obmyję, lub rozbiję! –

Nim zaś z czuciem Haroldowem
Cisnę się w to groźne morze,
Przeżegnajcież starym słowem:
„Szczęść ci. Boże!…”