Wiesz, Panie, iżem zbiegał świat szeroki
 Szukając jednej prawdy człowiekowi,
 Śród tęcz chodziłem skalnych — przez obłoki,
 I rzekłem: „Wola ich nie zastanowi,
 „Człowiek nie wyrwie piorunu z chmurzycy,
 Lecących niby stadami srebrnemi
 Gwiazd nie zatrzyma — ani z błyskawicy
 Miecza ukuje, chcąc być panem ziemi…”
 I byłem jeszcze tam, gdzie Ateńczyki
 W lasach oliwnych gwarzyli poważnie,
 Duchem być sądząc wodę lub płomyki,
 A prawdą: przeciw nędzom stać odważnie.
 Więc i tam, Panie! pod tymi niebiosy
 Turkusowymi, kiedym słuchał blady,
 Leciały do mnie różne prawdy głosy,
 Jak echa od harf umarłej Hellady.
 A jednak smętny odszedłem od echa
 Partenońskiego, gdzie marmur różany
 I gładki — wiecznie z nieba się uśmiecha,
 Jak Wenus w srebrne wracająca piany,
 Skąd była wyszła kwiatem. — I tak, Boże!
 Słuchałem znowu lecących bocianów,
 Które się wlekły girlandą przez morze,
 A niosły mi pieśń z mych ojczystych łanów.
 Ale i głosy ptaków nic nie rzekły
 Rozumieć tworów nie umiejącemu,
 Tylko girlandy smętnych jęków wlekły,
 Szum skrzydeł dając wiatrowi wielkiemu,
 A smętek morzu… Lecz teraz, o Panie,
 Radosny jestem i rozweselony,
 Przyszedłszy na to natury poznanie,
 Które mi się staje za skarby i trony
 A z Ciebie wyszło…
 Niechże nie powiada
 Człowiek, że w moich słowach kościołowi
 Jaka nienawiść jest lub jaka zdrada
 Albo strach jaki…
 Bośmy w nim nie nowi,
 Bośmy go dawniej, pełni złotej wiary —
 Ani krwi nie żałując, ani stali —
 Stroili w straszne tureckie sztandary,
 A sztandarami w miesiące ubrali,
 A miesiącami dzisiaj błyszczy tymi
 I tą odwieczną sztandarów purpurą,
 Błyszczy jakoby pióry anielskimi
 Pod Apeninu rozwinięty górą.
 Oto więc proszę, aby mi na progu
 Pozwolił z mego narodu żebraki
 Usiąść, a nie siał tam ciernia i głogu,
 Gdzie człowiek zbity niby orzeł jaki
 Piersią upadnie… Proszę, niech już przecie
 Z litości nad swą wiarą wyziębioną
 Pozwoli, że kto czarta w nim rozgniecie
 I z błyskawicą się zetrze czerwoną,
 Pozwól, że strzegąc krzyżowego znaku
 I polskiej wiary, i Boga Rodzicy
 Polak aż w kościół wjedzie na rumaku,
 Z szablą dobytą na pół i w przyłbicy.
 Ledwom to wyrzekł, ktoś wykrzyknął: „Roma!
 Nie jesteś ty już panią i królową,
 Boś jest jak szatan cielesny łakoma,
 A niższa sercem od ludów i głową”.
 Spojrzałem wtenczas, kto w powietrzu gada,
 A oto obok jednego grobowca,
 Na którym w locie jaskółka usiada,
 Tak jest samotny, a biały jak owca,
 Na ciemnej tych pól kampańskich zieleni,
 Na której słońce, gdy bije, to broczy,
 I niby dawną, rzymską krwią rumieni,
 I niby w jakiś sen wtrąca proroczy,
 Ujrzałem mary dwie, niby młodzieńca
 Z dziewicą, cudnej i smukłej urody,
 Braniem łącznego zatrudnionych wieńca
 Albo czerpaniem łez źródlanej wody,
 Która z fontanny dawnej po Rzymianach,
 Rzadkie już perły srebrzyste sypała,
 Oboje bowiem byli na kolanach
 Przed nią, a ona, ta fontanna, stała
 Płacząca… Rzekłem więc: „czego szukacie
 I czemuście tu klękli przed źródłami?”
 Na ten głos obie cudowne postacie
 Wyprostowały się mówiąc: „My sami
 „Nie wiemy, czemu u zrzódeł tej wody
 Schylamy kolan, nie mając ni dzbanka,
 Ani potrzeby picia i ochłody,
 Ani trzód jako gdzieś Samarytanka”.
 Na to im rzekłem: „Wiem, czego szukacie
 I czego chcecie od zrzódeł”. — A oni:
 „Od zrzódeł, które są w powojów szacie,
 Piękności tylko żądamy i woni”.
 „O biedni!” — rzekłem — „piękność, woń i świéca
 Jest w duchu… a wy na zewnątrz wyciekli
 Jak rozwiązana w chmurze błyskawica”.
 . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
 . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
