Cała w srebrnym stoję pyle,
Pod świeżością pełną cienia,
Drży puls w każdej skał tych żyle,
A w powietrzu tyle, tyle
Tęcz sie rozpromienia…
Tam nade mną, lecą zdroje
Rozpryskane w śnieżną ścianę,
A ja patrzę, a ja roję,
A ja czuję tchnienie twoje,
Przez ich szklaną ścianę…
Lecą w hukach, w echach, w szumie
Niby z śmiechem, niby z płaczem…
A ja słucham — i w zadumie,
Głośne bicie serca tłumię
— Po czemżeby?… Za czem?
Przepaść dzieli mnie od ciebie,
Nad przepaścią ptak się waży,
Złota luna drży na niebie,
W lunie sosna się kolebie,
Coś się roi… marzy…
Hej! na wichry, na szumiące,
Rozpuść ptaku piorą twoje…
Cóż że ginie tam tysiące?
I w przepaści świeci słońce,
Gdy w nią patrzy — dwoje.
Powój dziki mnie oplata,
We mgły idę, w pianach ginę,
Coś drży we mnie, pata, wzlata,
Coś się zmienia w biegu świata,
Ody patrzę w głębinę.
Czerwień na mnie z jaru bije,
Od kaliny, jarzębiny,
Każdy kamień dyszy, żyje,
A od lasu mgła się wije,
I zmierzch idzie siny…
Cicho — ktoś na szczytach woła!
Jako harfa głos odbrzmiewam…
Ogniem płoną skalne czoła,
Brzmi excelsior dookoła —
Lecę — błyskam — śpiewam…