Lirnikowi na via Montebello

Słowy mnie swymi namaścił z daleka,
Jakoby święte wylawszy oliwy
Na czoło moje, ten pieśniarz, co czeka,
Oparty o swój kij pątniczy, krzywy,
Aż łódź tułacza odbije się z brzega
Do ostatniego, cichego noclega.

A sam, pośpieszny będąc w drogi one,
Patrzył, komu by swą lirę zostawił
I pieśni jako gołębie uśpione…
A zaś mnie jasną ręką błogosławił
I rzucił na mnie przebłogie swe blaski,
l zdał dziedzictwo miłości i łaski.

Słowy mnie swymi namaścił do pieśni
I struny zładził na sercu mym drżącym.
Jako ci ślepce, co chodzą boleśni
Po sinym stepie, po polu grającym
Od ech, a ręce na srebrnych piołunach
Nad mogiłami kładą jak na strunach,

Aż one zioła gorzkie i żałosne
Złotą się gędźbą rozbrzęczą po stepie
I poczną wróżyć kurhanom tym wiosnę,
I szum obudzą w wyschniętym czerepie,
I kość obwieją na stepie spróchniałą
Echem, co niegdyś na szpiku jej grało.

Jako na skałach siedzący orłowie,
Wypatrzył lot mój pierzchliwy i niski,
I tchu mi dostał, i mocy w swym słowie,
I sam się mienić począł w różne błyski,
By mnie nauczył, jak z piersi snuć zorze
I wielkie światła jutrzenne a boże.

I pióra zjeżył siwe i pod pióry
Piersi pokazał sczerniałe i krwawe,
A zaś się lotem wyniósł i wskroś chmury
Przebił na wielką świetlistą kurzawę
I uczył brać się do słońca od ziemi
Bez jęku, skrzydły bijący krwawemi.

I rzekł mi: „W ogniach świętych jesteś oto —
Idź a świeć, bym się na ciebie nie żalił”,
I dziwną ducha swojego robotą
W jasny mnie płomień objął i zapalił;
I wiem, że już mi w ogniach onych. chodzić
I żyć płomieniem — i płomienie rodzić.

A nie z rozkoszy próżnej ni z uciechy
To gorejące wzięłam namaszczenie;
Bo rzadkie w pieśni ziemi tej uśmiechy,
A ciężą na niej popioły i cienie
Rzeczy pomarłych, a praca ta sroga
Śpiewać, gdy w piersiach jest ucisk i trwoga…

Ale mi czynić trzeba, co duch zdarzy,
A iść za głośnym od mogił podmuchem
Ku jutrzni onej, co na dzień się żarzy,
I za tym wielkim żurawim łańcuchem
Pióreczkiem lecieć porwanym od ziemi,
Z piosenką cichą i łzami srebrnemi…