Czcigodnemu J.l. Kraszewskiemu

W koło serca narodu, jak struna drgająca, Owinięty, rozdźwiękasz głosami tysiąca Lir, które w piersiach naszych nieświadome drzemią, Niby senne skowronki nad złocistą ziemią. I każda twego ludu krwi serdecznej fala W dźwięk się w tobie — i w okrzyk — i w hasło skrysztala, I w cichy błękit leci, jak orłowe szumy, Albo czarnych jaskółek uskrzydlone tłumy.

Ja nie wiem, czy ty jesteś pieśniarzem, co trąca W żywe serce narodu, jako błyski słońca, Które kiedyś budziły Memnony kamienne, Dobywając z ust bladych jakieś szepty senne, Jakieś szmery — i wróżby – i. jęki — i płacze, Tak, że śpiący pod nimi zdumieni tułacze Budzili się — i patrząc na martwe te ciosy, Mówili: »Oto żyją! Oto mają głosy!« Czy też sam jesteś złotą lirą, która stoi Jak duch jasny, u czarnych grobowca podwoi; I nie wiem, czy ty jesteś Nestorem, co zbiera Na niwie dziejów naszych rapsody Homera, By snop swój, złotym kłosem przepełniony cały, Związać na bujnem polu narodowej chwały; Czy też sam raczej jesteś i barwą i wonią, Które wśród łąk skoszonych kwiaty nasze ronią —

Promieniem, który z słońca naszego wytryska, I szumem naszych lasów i ciepłem ogniska, Kształtem i formą bytu naszego w przestrzeni, I królewską purpurą, co świt nam rumieni, Światłem i cieniem naszym, wiernym, jak odbicie, Co w łzach prawnuków — przodków odzwierciadla życie, Pieśnią, którą nam śpiewa wędrowna ptaszyna, I chlebem rozłamanym — i puharem wina.

W ziemi naszej, jak w bujnym, rozrytym ugorze Posiałeś złote ziarna, przyszłe żniwo Boże… I nie było zagonu, ani ziemi grudki, Gdziebyś ty nie zostawił modrej niezabudki. Dotknąłeś ręką czarnej, nierozbitej bryły, Kędy blady kłos żyta wzrost bierze i siły — I wnet, jako mak polny, w błękity podany, Zakraśniał cień J a r y n y, M o t r u n y, U l a n y…[1] Dotknąłeś smolnych lasów, okopconych, czarnych, Gdzie pnie sosen i serca dymią, jak ofiarnych Ołtarzy znicze stare — i wnet pustka dzika Drgnęła klątwą i jękiem siwego B u d n i k a. Z twardej doli, co w pocie zdobywa kęs chleba, I z dziecka ocząt modrych, jako skrawki nieba, Co nawet nad nędzarzem błyskają wesołe, W ciche majowe świty — stworzyłeś J e r m o ł ę. Twój K o r d e c k i na wałach — i twój S t a r y s ł u g a, Jak spłowiały gobelin, z przeszłości gdzieś mruga. A R a d z i w i ł ł — i złote Z y g m u n t o w s k i e c z a s y, Chrzęszczą jak stare kordy, kontusze i pasy. Ty, kiedy dotkniesz ręką krwawej jakiej rany, Zapuszczasz w samą głębię swój pion ołowiany I szukasz jadu, który aż na dnie gdzieś siedzi — I trzęsiesz sumieniami, jak ksiądz na spowiedzi.

Ty stawiasz nam przed oczy rozbite zwierciadło, W którem widzimy butę rodową upadłą I długi szereg cieniów, co pokutne klęczą, Snując umarłą wielkość, jako nić pajęczą… I słyszymy pieśń straszną, jak żałobne chóry, Którą na własnych grobach pieją M o r i t u r i. W dniach smutku własne serce wydobyłeś dłonią Z rozdartych swoich piersi, co krew i łzy ronią — I wykułeś z tej żywej i drgającej treści, Jako Niobe kamienną — swe H y m n y b o l e ś c i.

Ty przed ludem swym idziesz, jako słup przewodni, Co w dzień świecił mgły srebrem, w noc złotem pochodni, I jesteś jako żóraw, co w błękity, przodem, Przed długim, jako sztandar, leci korowodem… I jesteś jako sternik, co patrzy z wysoka, Gdzie wir, gdzie zdradna rafa, gdzie sterczy opoka; I jesteś jako strzała, co w chmurę gromową Rzuca ognistym błyskiem O s t a t n i e swe słowo. I jesteś jako stary patryarcha rodu, Co duchy wnuków tuli od głodu i chłodu — I zbiera je przy sobie w jedno spójne koło, I wśród nich — jak obelisk biały, wznosi czoło. Ty jesteś wielką, srebrną ziemi naszej rzeką, Co niesie naszych dębów korony daleko… I przepływa kraj pszenny, grzmiąc pieśnią flisaczą, Lub w cichych spada jękach, jak ci, którzy płaczą. Ty stoisz, jak wódz wielki, co siłę zbiorową Zamyka w błysk źrenicy — i w piorunne słowo… I jesteś jak krew w żyłach, co tętna porusza, Jak oddech naszych piersi — i jak nasza dusza! Ten, kto w życiu sierocą okrył się żałobą, Śni, że znowu ma ojca, gdy stoi przed tobą; A kto płacze nad ducha własnego rozbiciem, Przeżegnany twą ręką, znów godzi się z życiem.

Więc błogosław dziś, ojcze dostojny, sędziwy,
I kwiaty nasze w pąkach — i obsiane niwy —
Duchy słabe — i duchy wytrwałe i silne…
I nadzieje przyszłości — i prochy mogilne —
I serca, co się karmią tłumioną boleścią…
I czoła dzieci twoich — schylone tu z cześcią!