Z lutnią, po której złote struny biega,
    Klęczę na rąbku szaty Najwyższego,
    I białe czoło obracam w tę stronę,
    Kędy wirują globy rozpędzone.
    Przejrzystą dłonią wygładzam etery,
    Echem miarkuje rozśpiewane sfery,
    By nie przerywać ciszy majestatu…
    I — pokój… pokój… pokój! szepcę światu.
    Byłem, gdy z myślą Bóg rozmawiał własną;
    Bylem, gdy w służbę wziął jutrzenkę jnsna.
    Byłem, gdy z mgławic, co mu zdobią szaty,
    Strząsał dzień biały i słoneczne światy.
    W pierwszem zwierciedle błękitnego morza
    Jam się przeglądał, zanim weszła zorza,
    I zanim z pąków wytrysnął rój kwiecia,
    Ja w rąbku niosłem pokoju stulecia.
    Tam, kędy z okiem opuszczonem stoję
    Dogrzmieć nie mogą ziemi niepokoje;
    Żywiołów burze ja trzymam w granicy,
    Rum jeat skinieniem wszechmocnej prawicy.
    Kiedy nad zakres do przyszłości biega
    Harde pytania: „poco? i dlaczego?”
    Ja w białych palcach wstrzymuję zasłonę,
    Którą od dzisiaj jutro oddzielone.
    Między Myak gromu a grzmot stopę stawię,
    I roaą polnym kwiatom błogosławię.
    Na skrzydłach moich wioskę twą kołyszę,
    Smutnych łzy liczę i westchnienia słyszę…
    W ciszy twych gajów, w poranki majowe,
    Tęsknem dumaniem poświęcam twą głowę
    I ducha twego prowadzę po niebie,
    Byś „siadł i zamilkł i wzniósł się nad siebie”.
    Ja płaszcz królewski rzucam na ramiona
    Milczącej nędzy, co w ukryciu kona,
    A dłoń wychudłą podnosząc z barłogu,
    Samemu tylko spowiada się Bogu.
    Ja balsam daję na palące rany,
    Ja dźwigam z tobą ból niepodzielany,
    Ja tułaczowi pot ocieram z czoła
    I z samotnikiem zasiadam u stota.
    Mędrca mądrością jestem i rozwagą,
    Myślicielowi daję prawdę nagą;
    A jako źródło, bijące od wieka,
    Wzmagam, oczyszczam, podnoszę człowieka.
    Jam jest wymową grobów i cmentarza,
    Urokiem nocy, powagą ołtarza;
    Jam jest rapsodem dziejowym ruiny,
    Pociskiem wzgardy i rumieńcem winy.
    Kto mnie ukochat, znalazł skarb pogody,
    Pokoju ducha i ciszy i zgody:
    Zgiełkliwa zgraja pierzcha i ucieka
    Od milczącego w zadumie człowieka.
    Ja jestem słońcem, pod którego żarem
    Dojrzewa zamysł, i jam jest ciężarem
    Którego słabi podźwignąc nie mogą…
    Jestem potęgą, której zdeptać nogą
    Nie podołają najwięksi mocarze…
    Ja jestem siłą, co zniewagę karze…
    Jam broń niewinnych i pomsta straszliwa,
    Od której zbrodzień tajny dogorywa.
    Nad popiołami zwyciężonych grodów
    Otrząsam z skrzydeł nadziejo narodów,
    Lecących w próżnię, jak wymietna plewa,
    Którą wiatr przed się drażni i rozwiewa…
    W bladych klęsk siady postępuję krwawe,
    Z nędznym skazańcom jedną dzielę ławę;
    Na zgliszczach śpiewam Hiobowe pienia,
    I jestem czarną chorągwią zniszczenia.
    Najbliższy Panu i najmilszy Panu,
    Ja z perłą padam na dno oceanu,
    I z ciszą morską odbywam narady,
    Których z przestrachem słucha sternik blady.
    Nad bojowiskiem wyciągam ramiona,
    Jestem modlitwą tego, który kona
    I jestem krzykiem matki, gdy przybieży
    Odszukać syna wśród trupów żołnierzy,
    I krew jej ścinam, i wstrzymuję tętna,
    I na niej żywej — trupa kładę piętna.
    A przy kurhanie, co zamknął dzień czynu
    Ja staję w miejsce pomników, wawrzynu,
    I tam, gdzie zimny dzicjopis nie słucha,
    Stepom skon mężnych podaję do ucha.
    Pod krzyżem Zbawcy, gdy wiara i miłosć
    Rzuciły w żalu Golgoty pochyłość,
    Kiedy odchodził setnik do bram miasta,
    Gdy włos stargany wiązała niewiasta,
    Gdy noc zgłuszyła żołnierstwa okrzyki,
    A echa piły rozgwar ciżby dziki;
    Jam został jeden i słyszałem z drżeniem
    Jęk Boga… Ziemio! módlmy się milczeniem!
