Drobny, wychudły, z oczyma jasnemi,
    W których łzy wielkie i srebrne wzbierały
    I gasły w rzęsach spuszczonych ku ziemi,
    Blady jak nędza, a tak jeszcze mały,
    Że mógł rozpłakać się i wołać: Matko!
    Gdyby miał matkę… i mógł stroić psoty,
    I pocałunków żądać, i pieszczoty,
    I spać na piersiach ojca… a tak drżący,
    Jak ptak wyjęty z gniazda i już mrący,
    Wiejski sierota stał w sądzie przed kratką.
    A dziwna była ta sala sądowa,
    Wielka i pusta, i ciemna, i chłodna,
    I bezlitosna, i łez ludzkich głodna.
    I nigdy dla nich nie mająca słowa
    Miłości bratniej, i taka surowa,
    Tak spiskująca ławkami w półkole
    Na ludzką nędzę i ludzką niedolę,
    Że Chrystus biały, co stał tam w pobliżu,
    Zdawał się cierpieć i drżeć na swym krzyżu.
    Przy winowajcy nie było nikogo…
    I któż by bronił dziecięcia nędzarzy?
    Chyba te wielkie dwie łzy, co po twarzy
    Leciały jakąś pełną iskier drogą.
    Chyba dzieciństwo, nędz pełne, sieroty
    I chyba tylko promyczek ten złoty,
    Co mu przez okno upadał na głowę,
    Jakby Bóg gładził włosięta mu płowe.
    Wszedł sędzia, spojrzał i rzekł: „Gdzie rodzice?”
    „Nieznani” — odrzekł pan pisarz z powagą.
    Chłopiec wzniósł zgasłe, błękitne źrenice
    I ściągnął świtkę na pierś swoją nagą,
    Bo oto nagle od jednego słowa
    Zjęło go zimno i pustka grobowa…
    Sędzia zadumał się, pochylił czoła
    I spytał znowu: „Czy w wiosce jest szkoła?”
    „Nie”. — Pisarz zwykle chmurny był w urzędzie,
    Przy tym – pytanie było jakoś dziwne…
    Wahał się chwilę, czy właściwym będzie
    Odpowiedź chłopca pisać w protokóle;
    Więc wyprostował palce swoje sztywne
    I bębnił z lekka po szarej bibule…
    A sędzia patrzył na drżącą dziecinę,
    Na ręce nagie, wychudłe i sine,
    Na pierś zapadłą i nędzne łachmany,
    Na blask tych oczu zmącony i szklany,
    Gdzie przecież mogły odbić się niebiosy…
    Na drobną główkę, gdzie myśl głucho śpiąca
    Nie znała światła innego prócz słońca
    I innych wrażeń ożywczych prócz rosy.
    I dziwnym cieniem zaszło mu oblicze,
    I w piersi uczuł drżenie tajemnicze,
    Jakby ta sala pusta była tronem,
    Nad którym przyszłość z czołem zachmurzonem
    Zasiada, pełna klęsk i spustoszenia…
    I jakimś grzmiącym i ogromnym słowem
    Oblicza plony na polu jałowem,
    Przed sąd wzywając całe pokolenia…
    I widział, jak szły gęste, ciemne tłumy
    I tamowały ruch globu w błękicie…
    I spostrzegł, pełny trwogi i zadumy,
    Że były chmurą ogromną o świcie,
    Przez którą przebić nie mogło się słońce,
    I zmierzch nad ziemią trwał przez lat tysiące…
    Widział, że tłum ten – to siła stracona
    Dla wielkich celów i dążeń ludzkości,
I czytał w groźnym spojrzeniu przyszłości,
    Że chce rachunku — z miliona…
    I ujrzał nagle, że wydziedziczeni
    Za społeczeństwa swego cierpią winy…
    I przerażony — posłyszał w przestrzeni
Sądy — nad sprawą chłopczyny…
    „Niechże was Chrystus — głos mówił — rozsądzi,
    Kto więcej winien: czy ten nieświadomy,
    Co drogi nie zna i w ciemnościach błądzi,
    Czy wy, co grube spisujecie tomy
    Karnej ustawy, a nie dbacie o to,
    By uczyć dziecię, które jest sierotą?…
    Niechże was Chrystus sądzi!”
Lecz krzyż czarny
    Stał nieruchomy i cichy na stole,
    Jako milczące wobec łez ołtarze…
    A sędzia powstał i szedł, gdzie pacholę
    Blade czekało na wyrok surowy,
    I dotknął ręką jego płowej głowy,
    I rzekł: „Pójdź, dziecię! ja cię uczyć każę!”
