Melancholicy

Tom I

PANU JANOWI KARŁOWICZOWI

Ile to lat minęło, odkąd prowadzimy ze sobą rozmowę ustną lub listowną, ale stałą? Jest ona dla mnie, w tym szeregu lat już niemałym, jedną z uciech najpełniejszych wdzięku, splotła się z życiem moim, budzi we mnie wdzięczność i — wiele wspomnień.

Pamiętam, niegdyś zapytywał mię Pan: dlaczego opowiadania moje posiadają najczęściej koloryt smutny? Odpowiedziałam: bo życie jest hojnie zaprawione smutkiem. Teraz myślę tak samo i w tych książkach, na których czele stawię drogie imię Pana, opowiadam o tych, którzy tak myślą.

Jednak smutkowi i boleści wyznaczając w ekonomice życia miejsce obszerne — do spostrzegania ich szczególnie skłonna, a może i zdolna — bardzo daleką jestem od mniemania, jakoby one tylko stanowiły przeznaczenie człowieka jedyne i niezmienne. Wiem, że mniemanie to przybyło od krańców dalekiego Wschodu, od zamierzchłych czasów indyjskiego Buddy, zaszczepiło się na epoce naszej, pełnej zwątpień i wahań, znalazło wyznawców licznych, otrzymało nazwę pesymizmu i jak robak w drzewo, wjadło się w rdzeń społeczeństw, spełniając czynność robaka niszczącego siłę drzewa.

Poznawać składniki życia złe i ciemne jest wcale czym innym niż zapoznawać dobre i jasne. Teorie pesymistyczne nie dlatego wydają mi się błędnymi, że są obrócone ku ciemnościom, ale dlatego, że nie posiadają zmysłu światła. Posiadać zmysł światła jest to umieć dostrzegać je obok ciemności, a często wydobywać jego drobiny z jej ogromu. Pesymizmowi niedostaje tego zmysłu. Jest to teoria kaleka; szkodliwość jej zawiera się w tym, że jest fałszywa. Bo odkrywanie prawdy, jakkolwiek rozpaczliwej, może być pierwszym krokiem na drodze umniejszania jej rozpaczliwości, albo przynajmniej wyrabiania energii zdolnej podźwignąć mężnie zło konieczne. Ale nie jest prawdą, że zło okrywa ziemię jak jedna wielka płachta czarna. Nie przeczę istnieniu takiej płachty, lecz są w niej otwory przepuszczające do życia światło i powietrze, a co najważniejsze, to że te otwory rozszerzanymi być mogą. Już troglodyta, który pierwszy rozniecił ogień lub wyrzeźbił na kości niezgrabnego renifera, rozpoczął powiększanie otworów w płachcie czarnej. Gdyby był pesymistą, powiedziałby sobie, że nic nie zdoła mu przynieść poprawy losu, opuściłby ręce, i my dziś bylibyśmy jeszcze troglodytami. Pesymizm spełnia względem społeczeństw czynność robaka w drzewie: przegryza energię, odbiera nadzieję, gasi zapał. A bez energii, nadziei i zapału życie staje się istotnie płachtą czarną i zdatną tylko — do wyrzucenia za okno. Już optymizm, który ze swej strony widzi tylko dobro, a nie dostrzega zła lub umyślnie omija je wzrokiem, biorąc rzeczy artystycznie i praktycznie, przynosi szkody mniejsze. Artystę nie naraża na ograniczanie widnokręgu do żołądków i rynsztoków, człowieka nie uspasabia do zamykania serca i zrzekania się czynu, dążenia i walki na rzecz fatalizmu. Ale prawda nie należy do żadnego z tych dwu kierunków. Umysł prawdziwie spostrzegawczy i dobrze zrównoważony nazywa zło złem, a dobro dobrem i znając wybornie wszystkie szkody zrządzane światu przez Arymana, bolejąc nawet nad nimi potężnie, umie uderzyć czołem przed Ormuzdem i radować się tym choćby, że on jest i że można zostać jego sługą.

Przyczyny zaszczepienia się pesymizmu na społeczeństwach spółczesnych są liczne i w części pewnej bardzo poważne. Znaczną ich ilość nazwałabym jednym imieniem: rozczarowanie. Wiara religijna osłabła w sercach, nauka nie zadowolniła umysłów, idee tak zwane humanitarne nie okazały doić siły do zwalczania czynników im przeciwnych. Oddaleni od nieba i nieśmiertelności, spostrzegliśmy jednak, że wiedza nie podaje młota do rozbijania obręczy tajemnic, które ściskają nas i niepokoją, że tysiące pokoleń pracowały nad wyrobieniem pojęć braterstwa i prawa po to tylko, aby dziś przed oczyma naszymi siła szła przed braterstwem i przed prawem. Sumarycznie wymienione i wcale nie rozwinięte, są to przyczyny szerzenia się pesymizmu bardzo poważne i trafiające zapewne do umysłów najszlachetniejszych. Zaraz powiem, co o nich myślę; teraz wspomnę jeszcze o przyczynach niższego rzędu, lecz, jak mi się zdaje, działających na przestrzeni szerszej niż tamte.

Często zdarza się słyszeć przypisywanie pesymizmu przecywilizowaniu ludzi i ludów. Co to jest? Zdajmy sobie sprawę ze znaczenia wyrazu: przecywilizowanie. Jeżeli cywilizacja jest sumą zdobyczy dobrych i składem oręża do zdobywania dalszego, czy podobna posiadać jej za wiele? Czy podobna być zanadto dobrym, oświeconym, uspołecznionym, uzbrojonym przeciw złemu pod postacią wszelką? Zdaje się, że nie podobna. Jest więc w tym coś innego. Zobaczmy co. Podług zdania mego, jest w tym rzeczywiście przecywilizowanie, ale jedną tylko stroną cywilizacji, mianowicie materialną, z opuszczeniem albo i poniewierką połowy drugiej, zawierającej zdobycze moralne.

Ogromny wzrost przemysłu, ułatwione przenoszenie się z miejsca na miejsce ludzi i rzeczy, przeróżne wynalazki i ulepszenia w sferze bytu fizycznego pomnożyły i urozmaiciły w nieskończoność sposoby nie tylko nasycania, ale i przesycania potrzeb fizycznych. Więc na widok wytryskujących zewsząd źródeł obfitości i rozkoszy potrzeby zmieniły naturę swoją: z ograniczonych stały się nieograniczonymi, z prostych wybrednymi. Kilka potrzeb prostych zrodziło legion żądz skomplikowanych, skomplikowanych dlatego, że mieszają się do nich pierwiastki na pozór, a może po części istotnie duchowe. Tak na przykład, piękno posiada tę właściwość, że rozmienianym być może na drobną monetę i stawać się przedmiotem pożądań, którym z wahaniem tylko przychodzi udzielić nazwy duchowych. Ani z prawdy, ani z dobra nie podobna wykonać ścian, sprzętów, sukni, dzbana miłych dla oka; piękno zaś wszystkimi tymi szczelinami wciska się do życia codziennego, przyozdabiając je i czasem uszlachetniając. Ale są organizacje, dla których pierwiastek ten rozrasta się z wyłączeniem innych, dlatego może, iż spomiędzy dóbr moralnych daje użycie najwięcej łatwe i bezpośrednie, zasłania sobą inne, budzi nie tylko już żądze, ale mnóstwo wybredności, wyrafinowań, kaprysów, mających wszystkie pozory potrzeb nieodzownych. Jest to tak zwane przeestetyzowanie, czyli zaniedbanie licznych pierwiastków duchowych dla jednego, pojętego grubo i rozmienionego na drobiazgi.

Do przecywilizowania jednostronnego i do przeestetyzowania dodać wypada wpływy aglomeratów ludzkich, czyli miast wielkich, wzrosłych do nieznanych nigdy ilości i ogromności. Podsycają one dwa znane instynkty ludzkie: naśladowniczy i przodowniczy. Panuje w nich despotyczny monarchizm mody, czyli naśladowania się wzajemnego, i wyścig namiętny ku szeregom najwięcej naprzód wysuniętym. Jak najlepsze naśladowanie innych i zajmowanie miejsca jak najwidniejszego staje się także potrzebą, wyrastającą w pożądanie.

Jednocześnie ustrój społeczny jest takim, że nie każdy posiada klucz do otwierania Sezamu, że tylko znaczna mniejszość posiąść go może i że zdobywanie tego klucza, bardzo trudne, przynosi szkody zdrowiu ciał, umysłów i sumień. Wynikają z tego zawody, głody, chciwości i nienasycenia, gorycze, zgryźliwości, przecenianie praw własnych, pomiatanie wszystkim, co jest czym innym niż cel gonitwy, stany chorobliwe, cielesne i duchowe, uspasabiające do widzenia świata i życia na czarno.

Użyję tu terminów katechizmowych, malujących rzecz dobitnie: łakomstwo i pycha. Dwa te czynniki, ciągle podniecane, często egzasperowane, są, jak mi się zdaje, rozlegle działającą przyczyną, która sprowadza ślepnięcie oczu ludzkich na strony życia jasne a nadmierne ich napawanie się ciemnością. Mniemam też, że znajduje się na świecie spora ilość pesymistów, których wygranie wielkiego losu na loterii, stanowisko wygodne, sławy okrucha mogłyby przerobić, jeżeli nie na optymistów, to przynajmniej na bardzo znośnie pogodzonych ze światem i życiem. Są to pobudki niższego rzędu, rządzące organizacjami niższymi, to prawda, ale organizacji niższych, u których z uczuć podmiotowych wyrastają poglądy ogólne, jest niezrównanie więcej niż takich, które czują i cierpią za miliony.

Co do rozczarowania pochodzącego z pobudek poważnych i szlachetnych, o których powyżej wspomniałam, to można powiedzieć, że jest ono co najmniej przedwczesnym. Ani religia, ani nauka, ani pojęcia etyczne nie wypowiedziały jeszcze swego ostatniego słowa, nie wyjałowiły się, nie zamknęły raz na zawsze swoich dróg i widnokręgów. Nie możemy spodziewać się, że uczynią doskonałymi ludzkość i życie, lecz mamy prawo do nadziei, że przyniosą im ulepszenia znaczne. Były już w dziejach momenty podobne do naszego, gdy wszystkie dobra ludzkie wydawały się zagrożonymi albo i zaginionymi. Jednak przyszłość dowiodła, że były to tylko siły utajone, które niewidzialnie wypuszczały pędy coraz nowe i w momencie bardziej dla siebie przyjaznym wydobywały się jak spod ziemi, aby okryć ziemię zdwojoną obfitością kwiecia i plonów. Rozczarowanie więc do głównych kierunków myśli i uczuć ludzkich pochodzi ze szlachetnej, lecz zbytecznej krewkości pragnień, wrażeń i sądów. Nie urzeczywistnią one zapewne wszystkich rojeń marzycieli, lecz sprowadzą niejedno jeszcze dobro takie, o którym dziś nikt nawet roić nie śmie.

Jednak pomimo to wszystko, pomimo że jeden gatunek pesymizmu może być ukojony brzękiem mamony lub fanfarą sławy, a drugiemu zaprzeczy przyszłość bliższa lub dalsza, nie przestaje być prawdą, że życie jest hojnie zaprawione smutkiem. Nic nie zdoła uwolnić go od trzech głównych postrachów reformatora indyjskiego: od choroby, starości i śmierci; nikt nie zdoła zapobiec wrodzonym nierównościom cielesnym i duchowym, ani odegnać sprzed oczu żyjących widma znikomości. Srogość rzeczy ludzkich może ulec zmniejszeniom znakomitym, lecz tą z nich, która nie zniknie nigdy, jest — ich znikomość.

To prawda, lecz widzenie jej, nawet dobitne, nie jest pesymizmem, jeżeli nie zasłania prawdy drugiej. Starożytny mędrzec hebrajski powiedział o życiu człowieka: „Żółci beczka, miodu kropla”. Kropla tylko — ale jest. Kto ją wypije, nie ma prawa do oddawania światu samej tylko goryczy; kto ją dostrzeże, może powiedzieć sobie: „Fabrykujmy miód, na szkodę żółci”, i — nie jest już pesymistą.

Ale czy doprawdy jest to tylko kropla, albo może zdrój obfity? Zobaczmy. Nie trzeba cytować bukolik Wergiliusza, aby za składnik tego zdroju poczytać piękność natury; lecz można zacytować ich autora, który w momencie bardzo podobnym do naszego, umknąwszy spomiędzy szałów rozkoszy i szałów rozpaczy wielkiego Rzymu, w tym pierwiastku czystym i wspaniałym znajdował spokój i szczęście. Któż nie wie, jaką czarę zachwyceń do ust ludzkich przykłada sztuka; jakie pragnienia zaspakaja, energie pobudza, cele wskazuje nauka, na pozór surowa i chłodna. Są organizacje, którym praca przynosi zapomnienie zła, ukojenie, nawet w nieszczęściu uczucie szczęścia, i takie, które znajdują rozkosz nie tylko w pełnieniu cnoty, lecz w samym jej widoku. Obowiązek, pojęcie odstraszające tych, którzy nic nie wielbią i nie kochają serdecznie, dostarcza tym, którzy od samych siebie oderwać się umieją, pociech nieocenionych, głębokich, snujących nić złotą z pasem szarych, nawet czarnych. Wszystkim tym źródłom pociech i uciech zaprzeczają pesymiści, niemniej są one; przez długie wieki wlewały w ludzkość siłę trwania i dziś także krzepią to skrzydło życia, którym jest nadzieja. Lecz aby je poznać i posiąść, potrzeba czegoś, co nie znajduje się w posiadaniu u wszystkich, czego nie posiadają nade wszystko dotknięci przecywilizowaniem połowicznym; trzeba zdolności do odrywania się od samego siebie, do wzbijania się nad samego siebie, do serdecznego wielbienia i kochania. Jakiś poeta powiedział, że miłość to sen człowieka o tym, że stał się Bogiem. Niewątpliwie jest ona dla szczęścia pierwiastkiem primondialnym i niezbędnym. A jakby w zastosowaniu do rozmaitych gruntów, które zapładnia, posiada ona rodzaje i stopnie rozmaite. Od popędów samca strojącego się w jaskrawe pióra dla zdobycia łask samicy wzbija się po licznych stopniach do platońskiego zjednoczenia duchów; przez rodzinę, naród, plemię, ziemię, wszechświat wstępuje po drabinie nieskończonej tam, gdzie kończy się państwo zmysłów, w nadzmysłowe, prawie nadludzkie, a jednak tylko ludzkie strefy ideałów. Czym jest w samej istocie swojej ta potęga macierzysta i niezmierna? Gdzie, w czym, jaki jej pierwszy początek? Daremnie pytać, tak jak o wszystkie pierwsze początki rzeczy. Jest — i dość tego, aby nie rozpaczać. Ona to sprawia, że natura, sztuka, nauka, praca, obowiązek leją w człowieka pociechy i ulgi, niekiedy rozkosze i szczęście. Ale też ona jedna jest rozdawczynią tych napojów boskich i tam, gdzie jej nie ma, źródło ich wysycha. Nie ma zaś jej w przecywilizowaniu połowicznym, poszukującym tylko zdrojów takich, jakie gaszą pożary łakomstwa i pychy. Nie ma jej u dekadentów przeestetyzowanych, poczytujących za początek i koniec wszech rzeczy tylko piękno i tylko objawy jego drobne lub chorobliwe, i tylko dlatego, że one się im podobają. Nie ma jej u tak zwanych modernistów, którzy spomiędzy pomysłów i pojęć nowożytnych przejęli tylko, niezupełnie zresztą nowe, lekceważenie wszelkich piękności i dóbr moralnych. Toteż wśród tych szeregów pesymizm krzewi się najbujniej. I jest to dla świata ucywilizowanego nowe najście barbarzyńców. Jest to atawizm, w którego objawach odradza się ród troglodytów, nie rozumiejący i nie kochający ani natury, ani nauki, ani cnoty, pracy i obowiązku, a umiejący cieszyć się tylko tłustym szpikiem kości zwierzęcej, rozbitą czaszką współzawodnika i — naszyjnikiem z muszelek.

Gdyby zresztą, pomimo źródeł dobra i szczęścia, przewaga zła i boleści nie tylko dziś dowiedzioną, ale i na zawsze zapewnione była — cóż? Czy wiemy, skąd i po co istnieją: ziemia, ludzkość, zło, dobro, szczęście, boleść? Czy byliśmy obecni przy układaniu planu wszechbytu, wykreślaniu mu dróg i wyznaczaniu celu? Wiedza nasza zależną jest od zmysłów, a zmysły są ograniczonymi. Względnie do ziemi naszej nie dość jeszcze mądrzy, na wszystko, co po za nią, jesteśmy ślepi. Jesteśmy ciemni przy najobfitszej nawet jasności ziemskiej; największy z nas jest jeszcze malutkim. Ale ciemność i maluczkość nasza, względność i znikomość wszystkiego, co nasze, nie dowodzi nieistnienia absolutnej jasności, trwałości i doskonałości kędyś poza nami. Przeciwnie, zadatki ich, pojęcie o nich, tęsknota za nimi, które posiadamy w sobie, zdają się dowodzić pierwszego ich źródła. Wytryskują one i w nas wstępują, jak drobne promyki z ogniska potężnego; istnieją w nas dla czegoś i my dla czegoś istniejemy. Najpewniej też cierpimy nienadaremnie. Na jakimś warsztacie olbrzymim jesteśmy kółkami biorącymi udział w dokonywaniu dzieła niepojętego, a nasze cierpienia spełniają czynność jakąś niezbędną dla warsztatu, dla nas i dla dzieła. Pewien pisarz, bardzo mądry i bardzo sławny, porównał ludzi do robotników gobelin, którzy wyszywając wzory ” ze złej strony nie rozumieli ich powikłań i nie widzieli ich piękności. Owszem, widywali ją zapewne, lecz wtedy dopiero, gdy robota była skończoną. Lecz w ciągu roboty najrozsądniejsi i najlepsi nie rwali nici z niecierpliwości i gniewu, ale szczęśliwi samą wiedzą, że współpracują w dziele pięknym, starali się o jak największą doskonałość ściegów.

Takimi są myśli moje o złych i dobrych stronach życia, odbite w szeregu tych opowiadań, które poświęcam Panu i przyjaźni naszej, dobrej i pocieszającej. Dlaczego przed Panem właśnie zwierzam się z tych myśli? Bo krwią obcy, jest mi Pan od dawna bratem najlepszym, a możność istnienia na ziemi braterstwa serdecznego bez węzłów krwi czyni w płachcie czarnej otwór szeroki, przez który spływa na życie światło czyste i krzepiące.

Eliza Orzeszkowa

Z POMROKU

„…Ta nieskazitelna i cicha pogoda letnia, to niebo tak błękitne, ta rzeka, po której wybrzeżu chodzę, te rosnące nad nią stare wierzby i zieleniejące za nią drogi, jakżeby mnie szczęśliwym czyniły przed laty! Dziś sam nie wiem, po com tu przyszedł, ani po co stąd odejdę, bo gdziekolwiek się znajdę, wszędzie ze mną i we mnie pozostanie niepozbyte zwątpienie o prawdzie, piękności, wartości wszystkiego, mordercza zgryzota, która jak dzieciożerczy Moloch pochłania mi każdą zaledwie zrodzoną uciechę. Daremnie pragnąłbym i usiłował okłamywać samego siebie; wiem, że nawet najnierozłączniejszym towarzyszom swoim, zmysłom własnym, ufać nie mogę, bo wszystko, co mnie otacza, a niegdyś cieszyło, jest tylko fałszywym odbiciem niewiadomego w ich zwierciedle. Ciemni tylko mniemać mogą, że natura w samej istocie swojej tak wygląda, jak oni ją w zwierciedle swoich zmysłów widzą. Ja wiem dobrze, iż gdybym milion lat poświęcił badaniu jednego drzewa, nie opadną z niego okrywające mi je zasłony. Ściśliwym i twardym jest ono, prawda? gdy czołem o nie uderzę, guza sobie nabiję, a jemu wcale nie zaszkodzę. Lecz kula armatnia przejdzie przez nie jak przez masło i strzaskawszy je, sama caluteńką pozostanie. Dla mrówki grudy ziemi są tak wysokie, jak dla człowieka Jungfrau lub Czymboraso, i nie ma najmniejszej pewności, czy dla oczu byka, tak wrażliwych na kolor czerwony, w najmniejszym choćby stopniu istnieje zielony albo błękitny. Dalecy nasi przodkowie mniej niż my barw rozpoznawali; czy naturze ich przybyło? Gdzie tam! nasze to narzędzia wzrokowe przez wydelikatnienie i gimnastykę popchnęły nas naprzód na drodze — złudzeń.

A muzyka dzikich i arie Verdiego? My wzdrygamy się na pierwszą. Papuasy ani myślą zachwycać się drugimi. Dlaczegóż to? Bo w samej istocie rzeczy ich przeraźliwe dla nas bębnienie i piszczenie, a obojętne dla nich arie włoskie czy sonaty i fugi niemieckie to zupełnie wszystko jedno. Różnica spoczywa w słuchowej zdolności dzikich i naszej. W gruncie, najmniej jeszcze łudzą się ślepi i głusi; pierwsi nie widząc pozornych i tylko dla oka w ten sposób, co nasze, uorganizowanego istniejących kształtów i barw, nie są narażeni na oszustwa przynajmniej wzroku; drudzy słyszą to tylko, co naprawdę istnieje w naturze, to jest, uderzeniami fal powietrznych o nasz przyrząd słuchowy nie mąconą względnie do nas — ciszę. Ale co ja splotłem! „To, co naprawdę istnieje w naturze…” Alboż ja wiem, co tam istnieje: cisza grobowa, czy gwar, z którego ani jeden dźwięk nie dolatuje do mnie? Ciemność otchłani, czy blask, z którego ani jeden promyk mnie nie dosięga? Pełnia, czy próżnia? Harmonia, czy walka? Wszystko, czy nic z tego, co dla mnie znane, zrozumiałe? Nie wiem; o niczym prócz absolutnej w stosunku do mnie względności wszechrzeczy nie wiem. Z tej absolutnej względności wynika, że człowiek najrozumniejszy, na równi z ostatnim głupcem, jest co chwila przez wszystko, co go otacza, i przez wszystko, co w samym sobie posiada, oszukiwany. Na tym punkcie ludzka mądrość i głupota stają się z sobą bliźniaczo równymi, tylko gdy na łonie wiecznej i nieprzeniknionej tajemnicy pierwsza drży w męczarniach niepokoju i nadaremnych pragnień, druga, w przywilej obojętności owinięta, błogo usypia.

…Tajemnica. Nauka jest pochodnią, z którą spuszczamy się w męty tajemnic, aby z nich perły wiedzy wynosić. Ale niedawno czytałem książkę jednego z najuczeńszych w świecie ludzi, której całą połowę zapełnia dział „Nieznanego”. Początek i koniec materii, czas i przestrzeń, nieskończona wielkość i nieskończona małość, niepodzielność atomu i pierwszy początek życia: oto hieroglify na mózgu ludzkim wytłoczone, a których żadna cudowna woda nigdy ani zetrze, ani wyjaśni. Jest tych hieroglifów liczba daleko większa, niż ich jeden umysł ludzki, również nieczytelny hieroglif, pomieścić w sobie może. Są one rozsiane po wszystkich umysłach badawczych i rozważających, a każdy ma swoje i każdy wie, że nauka to studnia mogąca gasić pragnienie wiedzy tylko do pewnego stopnia, po którego przebyciu basta! choćbyś mózgi wszystkich pomarłych i żyjących mędrców pożarł, nie dowiesz się niczego dla tej prostej przyczyny, że oni sami o nieskończonym mnóstwie rzeczy nie wiedzieli nic oprócz tego, że nic o nich wiedzieć nie podobna. Jeżeli chcesz zdobyć wszystkie o wszystkim wiadomości i pewniki, pytaj się głupców. Oni to posiadają stanowcze twierdzenia, przeczenia i na końcach swoich nosów stoją — jak na skałach. Szczęśliwi! Lecz cóż powiesz o świecie, na którym trzeba urodzić się głupcem, aby doświadczać szczęścia, sprawianego przez zupełne zadowolenie umysłu?…

…Mniejsza jednak o to; bo bądź co bądź, niewiadomość o rzeczach, jakkolwiek najważniejszych dla ludzi, lecz oddalonych, niewielkiej ich liczbie głębokie i stałe udręczenia sprawia, co, nawiasem, posłużyć może za wcale piękny dowód lekkomyślności i płytkości ludzkiej. Istnieje przecież w tej dziedzinie zjawisko powszechniej odczuwane i bezpośredniej mordercze. Myślę o użytku czynionym przez ludzi z dostępnego im i już zdobytego zasobu wiedzy. Słyszę! słyszę! Druk! proch! koleje żelazne! telegrafy! telefony! wieża Eiffla! A, dajcież mi święty pokój przynajmniej z tą wieżą! Znajduję, że świat dostał bzika na punkcie Eiffla i jego wieży! Cóż to? Czy nakarmi ona głodnych, pocieszy strapionych, od ohydnego czynu powściągnie rękę zbrodniarza, ze śmiertelnego łoża podźwignie genialnego człowieka, stokroć wyższego od niej, choćby mu tylko trzy cale wzrostu było? Cud rachunku i mechaniki, powiadacie. Chciałbym słyszeć, co o tym cudzie powiedzieliby faraonowie, gdyby go widzieć mogli z głębi wzniesionych przez siebie piramid, także cudów świata, które nie przeszkodziły temu, że po faraonach, zarówno jak po tłumach niezliczonych pokoleń Egipcjan, które wielce podziwiały piramidy, nie pozostało marnej garści prochu. Neron miał także słynny w ówczesnym świecie i niezmiernie podziwiany złoty pałac, lecz ludzkość wolałaby najpewniej wyrzec się w przeszłości złotego pałacu, aby tylko za jednym zachodem pozbyć się wspomnienia, że spłodzić mogła Nerona. „Wszystko to już było” — mówi jedna z osób słynnego dramatu, a ja zapytuję: co z tego wynikło? Iglicówki, armaty, pancerniki, torpedy, udoskonalone przez elektryczność uśmiercanie skazańców, ułatwione znoszenie się z sobą czułych kochanków i biegłych szachrajów… rocznik telegraficznych depesz ukazałby nam pewnie na jedno pocieszone lub uspokojone serce milion wypchanych kieszeni. Teraz podobno powietrze — poetyczny eter starożytnych — w czynności wzajemnego mordowania się ludzi zastąpić ma ołów, a niewinne gołąbki i poczciwe pieski najpewniej już dziełu temu znacznej pomocy udzielać będą.

Przypuszczam, że od Machiavella do Bismarcka wszyscy dyplomaci byli poniekąd uczonymi ludźmi; jednak gdy o nich myślę, podzielam zdanie starego Rousseau’a, że świat, który by fraki i proch utracił, ale zarazem pozbył się dyplomacji, zrobiłby wcale dobry interes. Co do interesów, nauka o podziale bogactw namiętnie zajmowała młodzieńcze lata moje, lecz od dawna już spostrzegłem, że w stopniu najmniejszym nie przeszkadza ona lwom zjadać owce aż do ogonów, a pomniejszym zwierzątkom zdychać z głodu przy ogryzaniu tych ogonów, ani zapobiega współczesnemu istnieniu na ziemi faraonowych krów tłustych i chudych i takiemu ich boksowaniu, że może przez nie kiedykolwiek uwielbiane wieże Eifflów wywrócą śliczne koziołki.

Temida z mieczem sprawiedliwości w ręku imponująco wygląda, lecz nie trzeba być nawet jednym z jej kapłanów, aby wiedzieć, ilu to cielskom czarnym aż do szpiku kości, z pomalowaną na różowo lub pozłoconą skórą, pozwala ona tryumfalnie przechadzać się po świecie, a ile dusz epodem białych, z powierzchnią tylko uczernioną, smaży i topi w kotle potępienia. Druk jest rzeczą wielką, ach, jak ja go za młodu uwielbiałem! I teraz jeszcze nęci on mnie ku sobie — przyzwyczajenie! ale dużo z szacunku mego utracił, odkąd w najmodniejszej gazecie naczytałem się opisów najmodniejszych balów, odkąd w rękę mi wpadło parę pornograficznych piśmideł, odkąd szczególniej wszystkie drukarnie tego świata odbiły oświadczenie najznakomitszego mówcy najpoważniejszego z parlamentów, że na obronę prawa przeciw sile, na oszczędzenie milionom ludzi milionów mąk nie warto złożyć w ofierze ani jednej kropli krwi i ani jednego szterlinga. Mój Boże! a ja właśnie tylu przeciwnych zdań naczytałem się w drukowanych dziełach wieszczów, że od nich jak żużel głowa mi gorzała! Otóż to! Z jednej strony wieszcze za pomocą tej stugębnej trąby kanalię ludzką do czerwoności rozpalają, z drugiej statyści przez nią także zimną wodę na głowy jej leją. Podżegacze i straż ogniowa — bardzo dobrze! tylko że przy tym świat wyglądał jak wóz, do którego z przodu i z tyłu zaprzężono konie i który, w dwa przeciwne kierunki pociągany, trzeszczy i pęka tak, że aż trzaski lecą. Biedne gorejące trzaski, które szczątkami swymi usiałyście ziemię, ten ogień, który was pożarł, jest dla mnie, jakby w przebłysku widzianym, lepszym od tego światem! Cóż, skoro inni twierdzą, że imię wasze: szaleńcy i że nikt o was inaczej jak z pośmiewiskiem i urazą wspominać nie powinien! Co zaś największym funtem pieprzu w gardle mi zasiada, to że oskarżeniu przeciw wam wnoszonemu całkowicie przeczyć nie mogę. Tak, tak, wspaniałe duchy, nigdy nie pamiętano o tym, że chcąc dobro zrządzić ludzkości, nie ku wysokim przybytkom ideałów porywać ją należy, ale zapędzać do chlewa. Tam tylko, na bezpiecznym barłogu, nad pełnym korytem, wygoda i spokój. Ilekroć zaś przez was porwana ludzkość zerwała się do lotu, ćwiczono ją potem i porcje strawy jej zmniejszano. Lecz tu znowu zastępuje mi drogę pytanie: po cóż w wyobraźni ludzkiej istnieją ideały, skoro za każdą próbę wydobycia się z niej na szerszą przestrzeń rózgami dostawać i spiesznie z powrotem do miejsca powstania swego uciekać muszą? Spytajcie Dedala, po co Ikarowi skrzydła do ramion uczepiał? Ażeby mógł latać, odpowie. Jednak Ikar zamiast latać utonął, gdy tymczasem współczesny mu Midas w złocie chadzał i na złocie jadał, choć, jak wiadomo, miał długie uszy. Wypadałoby z tego, że Dedalów i Ikarów za głupców, a Midasów za mędrców poczytywać trzeba. Ale jest w nas coś, co sąd taki wstrętnym i często niepodobnym czyni. Znowu ogień i woda, albo, jeżeli kto woli, wóz w dwie przeciwne strony ciągnięty.

…Znałem raz wariata, który postanowił dojść koniecznie do tego punktu widnokręgu, na którym ziemia styka się z niebem. Uciekł z lecznicy i szedł bardzo długo, dziwiąc się niezmiernie, że do upatrzonego celu nie zbliża się wcale. Potniał nieborak, od zmęczenia oddech tracił, ale szedł, aż go dozorca lecznicy dopędził i odpowiednim kaftanem skrępowawszy, w osobnej celi na klucz zamknął. Słusznie utrzymuje włoski uczony, że pomiędzy wariacją a geniuszem zachodzi bardzo bliskie pokrewieństwo. Lecz w takim razie skąd cześć wasza dla geniuszów, usiłujących dotrzeć do punktu, na którym ziemia styka się z niebem, skoro to jest niepodobieństwem? Jednak czcimy ich, a po trochu także, w skrytości serca, i litujemy się nad nimi, nieprawdaż?

… Ależ poleciałem! No, no, zstąpmy niżej, do codziennych stosunków i pospolitych spraw ludzkich, u których wrót witają nas dwie zachwycające wieszczki: miłość i przyjaźń.

O pierwszej niewiele pochlebnych rzeczy po rozmowie z doświadczeniem do powiedzenia miałbym. Że kobieta, którą bardzo kochałem, na pamiątkę wspólnej naszej po różach szczęścia przechadzki zostawiła mi w sercu ranę, której ani czas, ani przeświadczenie o marności wszystkiego na ziemi zagoić nie mogły, o to mniejsza. Ale że ja najpospolitszą gęś za najrzadszego łabędzia, a zgrabny szkielet cienką skórą i modną suknią obleczony za piękną duszę wziąłem i że podobne omyłki mnóstwo ludzi przed oczami moimi popełniało i popełnia, to mnie niewypowiedzianie upokarza, gryzie i do miłości zniechęca. Zresztą, ściśle rzecz biorąc, o co właściwie tu idzie? Pamiętani, że od szesnastu lat mego życia czytając powieści, w których kochankowie rozpacznie walczą z nie pozwalającymi im pobrać się przeszkodami, tej ich rozpaczy i tym ich walkom dosyć nadziwić się nie mogłem. Bo, proszę państwa, ponieważ nieustannie mówili pomiędzy sobą o wzlatywaniu w wyższe afery, a dla rozrywki zbierali na łąkach kwiaty, nie mogliż i bez ślubu to samo dalej czynić? Co im tak bardzo zależało na pobraniu się? po co im ono było tak upragnionym i koniecznym? To dziecinne zdziwienie moje zniknęło wtedy, gdy zrozumiałem, że miłość, eheu! nie polega głównie na wzlatywaniu.

Co do przyjaźni, ilekroć ją wspominam, na myśl mi przychodzi zdanie starożytnego Rzymianina. „Z dzisiejszym przyjacielem żyj jak z jutrzejszym wrogiem”. Jeden z przyjaciół moich tak szczerze cieszył się powodzeniem, którego w zawodzie moim doświadczałem że bardzo po cichu usiłował ogłosić mnie za oszusta; drugi z kobietą, którą kochałem — wzleciał; trzeci, kiedy mu troski swoje powierzać zaczynam, śpiesznie mi mowę opowiadaniem o swoich przerywa; czwarty posiada prawdziwy talent znajdowania się przy mnie, gdy samotności potrzebuję, a ulatniania się na kształt eteru wówczas, gdy obecność jego od melancholii ratować by mnie mogła, jako też mówienia o rzeczach nie obchodzących mnie wcale w stopniu najmniejszym, a unikania wszelkiej rozmowy, która by mi pociechę lub korzyść sprawiła. Co jednak nie tylko mnie już zasmuca, ale i zawstydza, to że o sobie samym nic o wiele lepszego pod tym względem powiedzieć nie mogę. Wprawdzie żadnego z przyjaciół moich jawnie ani skrycie za oszusta nie ogłaszałem i żadnego z nich żony nie porywałem z sobą w wyższe sfery, bo takie kwiaty nie wzrastały na gruncie charakteru mego, którym, jak wiadomo, nie ja sam miałem zaszczyt siebie obdarzyć. Ale zlać się z drugą osobą w moralną jedność tak zupełną, aby aż zapomnieć, że ona mną a ja nią nie jestem, aby jej błędy i przywary nieść tak ślepo i lekko, jak się zazwyczaj niesie własne, aby przenikać najsubtelniejsze jej potrzeby i umieć im czynić zadość, do tego wszystkiego na równi z przyjaciółmi mymi nie byłem zdolny. Mniej może od wielu innych despotyczne, tkliwsze, uczciwsze, niemniej przecież niepozbyte j a było w najdroższych nawet stosunkach moich wiecznie obecnym i więcej niż połowy swoich wymagań, krytyk, nawet humorów zrzec się nie mogło. Pomimo to śmiem utrzymywać, że dosiągłem w tej mierze maksimum mnie przynajmniej znanej możliwości, o ile bowiem spostrzegać i doświadczać mi się zdarzyło, wcale dobrymi już śmiertelnikami są ci, którzy jednej czwartej, dziesiątej, setnej swojego j a zrzekać się umieją, a gęsto można spotykać i takich, którzy nie zrzekają się go nigdy, w najmniejszej części i w żadnym wypadku. Bywa, owszem, że czułość jednego jest dla drugiego drożdżami, na których jego j a niepomiernie wyrasta w wysokość i szerokość. Wtedy spodem stosunku toczy się walka pomiędzy dwoma egoizmami, w której mniejszy ulega, lecz nie przepada, i nad zgnębieniem swoim cierpi. Dzieje się tak w miłości, zarówno jak w przyjaźni; tu i tam strona mniej o własny interes dbająca mniejsze jego zadowolenie otrzymuje, a natury najsubtelniejszymi zaletami obdarzone ulegają tym, które w wyższym stopniu posiadają energię samozachowawczego instynktu. Trudno zresztą, aby inaczej było, skoro niezmiernie wyjątkowo wybieramy dla siebie najbliższych współtowarzyszy życia z pełnią rozwagi i woli. Najczęściej namiętność, która oślepia, interes, który zwodzi, traf, który…

…Traf! Ach, mam cię najzłośliwszy z figlarzy, istoto, dla rozumu niepochwytna, a tak namacalna, że najkrańcowszy sceptycyzm o tobie nie wątpi, wszędobylski Figaro, który jednocześnie na milionach miejsc się zjawiasz, wszędzie i wszystkim płatając figle, najczęściej bezsensowne, lecz za to okrutne! Od dzwonka u drzwi wchodowych i złego humoru kucharki do spadającej z gzymsu dachówki, gradowej chmury i szkieletu śmierci, traf wszelkie postacie na siebie przybiera i sprawia, że znajdujemy się w towarzystwie naszych bliźnich wtedy właśnie, gdy po samotność pójść byśmy radzi pod kanapę albo i pod ziemię, a samotni musimy być wtedy, gdy duch nasz od bliźnich otrzymać pragnąłby wsparcie albo ich swoją uciechą obdarzyć; że na stole swoim znajdujemy lichy obiad przy psim głodzie, a wyborny przy zupełnym braku apetytu; że mucha jad karbunkułu na ryjku niosąca raźnie omija szpitalną babę, a całuje męża pełnego sił i zamiarów lub rozkochaną w życiu i swoich marzeniach dziewicę. Ani spamiętać, ani wyliczyć podobna kolosów przewróconych, kwiatów zdeptanych, nosów stłuczonych i serc pękniętych — trafem. Dość powiedzieć, że traf stoi u dwu przeciwległych wrót życia, u początku jego i u końca. Nic nie objaśnia mię, dlaczego na tym, nie na innym punkcie czasu, przestrzeni, społecznej i intelektualnej drabiny przybyłem na świat, i nikt przewidzieć lub obrachować nie zdoła, jakim sposobem, przez co i kiedy ze świata zejdę. Pomiędzy zaś dwojgiem tych wrót długa droga, wśród której co krok, co chwilę, jakieś coś nieznane, niedojrzane, swawolne stołek mi podstawia wtedy właśnie, gdy najprędzej iść potrzebuję, kwiatami na mnie rzuca, gdy cieszyć się nimi nie mam czasu albo humoru, plącze najstaranniej wyprzędzione przeze mnie pasma, a na krosnach moich zasnuwa barwy i wzory, o których mnie nigdy ani się śniło. Wpatrując się najbaczniej w łańcuch przyczyn nie mogę odkryć tej, która sprawiła, że grad zniszczył zboże nie Pawła, ale Jakuba, że mój dobry znajomy zwichnął sobie rękę nie lewą, lecz prawą, że w najbliższym moim sąsiedztwie zamieszkał człowiek nie ten, który byłby ozdobą dni moich, lecz ten, który stać się miał ich trucizną. Więc mieć uczucia, pragnienia, zamiary, w granicach ludzkiej możliwości umieć i wiedzieć wiele, w poczuciu ludzkiej godności wysoko głowę nosić — i być w ręku nieznanego, swawolnego chłopczyka piłką — niewesoło!…

…Co prawda, godność człowiecza mnie bynajmniej w pychę nie wbija. Gdybym był sędzią, skazałbym siebie samego na głęboką pokorę. Popełniłem parę grzechów głównych i mnóstwo powszednich, a przybywszy na świat z większym od innych zasobem zalet, często nie umiałem ich ustrzec od przemienienia się w przywary. Nic bowiem nie ma pospolitszego nad przerabianie się w człowieku dobrych zalet w złe przywary, chyba takież samo przerabianie się w ludzkości pięknych teorii w brzydkie zastosowania. Człowiek, który od przyrody otrzymał dar dobroci albo wspaniałomyślności, zdobnym jest z pierwszej uczynić mazgajstwo, a z drugiej głupią rozrzutność. Ludzkość na drodze rozwoju swego spotkawszy się z ideami wiary i miłości pierwszą stosuje przez wzajemne wytępianie się różnych wiar, a drugą przez palenie żywcem mnóstwa cudzych dzieci ku uczczeniu własnego molocha. Wszak wiadomą jest rzeczą, że póki sam silnie wierzę w Saturna, nie powinienem obok siebie znosić wiary w Neptuna, a jeżeli prawdziwie kocham to, co moje, największą dla mnie będzie chwałą, gdy spotwarzę, zdepcę, złupię to, co twoje. Znałem malca, który zabawki i przysmaki swoje rozdawał ubogim dzieciom, i wróżyłem mu piękną, moralną przyszłość; jakże zmartwiony byłem, gdy ujrzałem go młodzieńcem rzucającym przez okno pieniądze na muzykantów, którzy przygrywali uczcie przez niego dla pasibrzuchów wydawanej! Gościnne przyjmowanie pod pasterskimi namiotami strudzonych wędrowców pustyni wytworzyło z biegiem czasu salony, które całej reszcie współczesnych nam namiotów odbierają możność zdrowego i trwałego ugaszczania samych gospodarzy. W młodości mojej z kolosalną łatwością zawiązywałem z ludźmi bliskie stosunki i brałem się wnet do roboty przychylania ku nim nieba; gdy zaś zbliżeni okazywali się wielce dalekimi i za przychylanie ku nim nieba porządnego klapsa po ręku mnie dawali, wyrzekałem na rozczarowanie swoje i ludzką niewdzięczność. Niesłusznie. Sam sobie powinienem był wyrzucać, że dobrego pociągu do bliźnich nie zaprawiłem szczyptą oględności i że siedzącemu we mnie Donkiszotowi nie dałem na giermka — pospolitego, ale zdrowego rozsądku. W ogólności cnoty i idee, jakkolwiek niewątpliwie organiczną część istoty ludzkiej stanowią, dopóty świetlanymi i niepokalanymi pozostają, dopóki w krąg działań ludzkich nie wejdą. Marzenia młodzieńca o przyszłych jego czynach takie do samych czynów mają najczęściej podobieństwo, jak nauka Sakia Muniego do przedstawiać i urzeczywistniać ją mającego Lamy z tybetańskiego klasztoru. Ze wspaniałości owych marzeń i owej nauki pozostaje wprawdzie coś, jakiś cień chwiejny i ruchy olbrzyma naśladujący, jakieś błędne, świetliste kółka, do okruch rozbitego słońca podobne. Toteż nieraz myślałem sobie, że aby ujrzeć doskonałego człowieka, trzeba go złożyć z oderwanych od ich całości zalet mnóstwa ludzi, i aby posiąść ideał, trzeba go sobie ulepić z drobnych jego urzeczywistnień na ogromnych przestrzeniach miejsca i czasu rozproszonych…

…To, że wszystkie swoje własne błędy i głupstwa jasno przed sobą widzę, pokuty za nie lżejszą mi nie czyni. Słyszałem nieraz pytanie: które z nieszczęść jest sroższym: to, które spadło na nas jak dachówka z gzymsu, czy to, któreśmy sobie jak najstaranniej własnymi rękami ulepili? Zastanawiając się nad tym doszedłem do przekonania, że za najnieszczęśliwszego z ludzi uważać należy Jerzego Dandin, ilekroć, naturalnie, posiada on dość rozsądku i moralnego zmysłu, aby umieć powiedzieć sobie: „Sam tego chciałem!” Człowiek zraniony spadłą na niego dachówką patetycznie załamuje dłonie i głośno, jawnie ziemi i niebu o bólu swoim opowiada, co sprawia mu znaczną ulgę; Jerzy Dyndała, jeżeli obłudnikiem ani ostatnim łotrem nie jest, pokornie nos spuszcza i truje się milczącą świadomością własnej omyłki lub winy. Niewinność, jako rzecz pochlebna, przynosi chlubę, która dla wielu ran dość głębokich nawet jest niezłą maścią gojącą; uznanie własnej winy to pieprz i ocet srogiego dla wielu natur poniżenia przed samym sobą. W pierwszym wypadku więcej być musi żalu do przeznaczenia lub ludzi, ale w zamian więcej zadowolenia z samego siebie; w drugim rozsądny człowiek przychodzi do wniosku, że zawiódłszy się na samym sobie nie ma dobrej racji ufać innym, ani wymagać od innych tego, na co mu samego nie stało. Rdzeniem rzeczy zaś jest to, że każdego z żyjących oba te wypadki spotykać muszą. Spotykały i mnie, ale pod tym względem, jak pod każdym innym, za wyjątek siebie nie uważam, i to mnie właśnie martwi. Wiem o tym bardzo dobrze, że moja historia jest jednym z rozdziałów historii powszechnej, wcale nie najsmutniejszym, i w tej wiadomości nie znajduję dla siebie nic pocieszającego, bo wstrętną mi jest teoria zmniejszania własnych cierpień przez widok równego, albo i większego cierpienia innych. Piękna mnie pociecha kąpać się wraz z miliardem podobnych sobie istot w powszechnym gorzkim morzu! Przeciwnie, gdybym w falach jego zanurzony widział wesołe towarzystwa, mile przechadzające się po hesperyjskich ogrodach, cieszyłbym się ich widokiem, chętnie zgadzałbym się w ich zastępstwie pić gorzkie wody, a może też moje niepozbyte, wiekuiste j a miałoby odrobinę nadziei, że samo także zerwie kiedykolwiek złote jabłko, nie to, to tamto. Ale zbiorowa nędza nasza kołace w moim wnętrzu, jak serce dzwonu w jego kielichu, nie pozwalając ustalić się w nim nawet ciszy.

Mógłbym wyrzec się za siebie, nie umiem wyrzekać się za innych, ani na widok umierających, płaczących, błądzących, głodnych cieszyć się tym, że ja jeszcze nie umarłem, że ja nie tak gorzko płaczę, że ja nie tak bez ratunku zabłądziłem, że ja nie głodny… Na suche lasy z pociechą taką!

…Pociechę znajdować mógłbym w myśli, że, bądź co bądź, przez niezmiernie powoli i wahadłowo postępujące, lecz niezaprzeczenie prawdziwe oddziaływanie człowieka na naturę i siebie samego suma zła zmniejszać się, a dobra wzrastać może — mylę się — tamta zmniejszeniu, a ta zwiększeniu uległa. Tak, to prawda, postępowi zaprzeczyć nie podobna. Ani natura dla człowieka tak groźną i jałową, ani sam człowiek tak nieszczęśliwym i okrutnym nie jest, jak to było w zaraniu jego żywota na ziemi. Nie lękamy się już własnego cienia i odbicia własnego oblicza lub głosu w wodzie lub echu; jeden na drugiego patrząc nie myślimy o tym, jak smacznymi kąskami mogłyby być nasze upieczone nosy; nie zarzynamy ludzi na ofiarę bogom, ani ich ciałami ryb w sadzawkach nie tuczymy. Wprawdzie, z ich trupów układamy jeszcze pomosty do sławy, ale ilekroć aprobujemy czynić to dla pieniędzy — idziemy na szubienicę. W poznaniu prawdy, pełnieniu dobra i używaniu piękna zaszło wiele odkryć, ulepszeń i wysubtelnień, a te kręgi światła, bardzo długo stanowiące nimby dla głów nielicznych wybrańców, rozszerzają coraz swoje orbity i końcami swoich promieni sięgają coraz dalej. Ach, jaśniej zrobiło mi się przed oczami! Z nóg mi spadają ciężkie kule, z gardła ustępuje pieprz! Nadziejo, słodycz i skrzydła twoje uczuwam! Jeżeli spełnienie się tej nadziei pracą przybliżyć można — do pracy! do pracy! jeżeli męką — budujcie i zapałajcie stos, niech nań wstąpię!

…Dobrze. A ci, którzy przeszli, te niezliczone mnóstwa, które na wieki minęły nasyciwszy się męczarniami nam już nieznanymi, nie skosztowawszy nam znanych rozkoszy?

Z tego, cośmy zdobyli, im nic już nie przybędzie, ani to, czegośmy się pozbyli, brzemion przez nich przeniesionych o jeden atom nie umniejszy. Gdyby jęki samych tylko niewolników przez świat starożytny biczowanych zlały się w jeden krzyk, a blaski samych tylko męczeńskich stosów przez świat średniowieczny zapalanych stały się jednym blaskiem, ogłuchłaby od pierwszego, a od drugiego oślepła cała dzisiejsza ludzkość. Są to przecież tylko dwa gatunki tego smacznego wina, którym niezliczone mnóstwa upajały się, nim do grobów poszły, a wyliczenie wszystkich zapełniłoby grube tomy. I my nic już przeciw temu nie możemy. Pośród nabytków naszych nie ma ani źdźbła maści do gojenia ran i ani szmatki tkaniny do otarcia łez — zmarłym. Za wcześnie otrzymali oni życie, aby użyć tego nawet wątpliwego bezpieczeństwa i tych zatrutych słodyczy, jakie życie dla nas wydało. Nie z ich woli stało się to przecież, nie oni wyznaczali termin urodzin swoich. Więc gdzież sprawiedliwość? Zasiew uczucia i pojęcia sprawiedliwości w ludzkiej swojej naturze na świat przyniosłem, wszystko, co mnie człowiekiem uspołecznionym czyniło, do wysokiej potęgi je podniosło, tak że za niepodobną do naprawienia i pocieszenia przeszłość czuję obrazę ciężką i w pełni radować się polepszeniem bytu potomków wobec otchłani nędz, która pożarła przodków, nie mogę. Czymże tamci zasłużyli na swój los okrutny, a ci na łagodniejszy? Ależ owszem, nabytki tych są właśnie zasługą tamtych. Widzę obraz olbrzymiej pracowni, w której ze zgruchotanych kości i udręczonych duchów jednych pokoleń wypieka się chleb i wyciska wino dla następnych. Gdzież sprawiedliwość? Z rozkazu natury one same tego pragnęły, aby dla przyszłych pokoleń z ich mąk powstawało szczęście, z ich śmierci życie. To prawda. Jednak ja także namiętnie pragnę szczęścia pokoleń, choćby oddalonych, a zarazem czuję, że jakieś coś wkręca się pomiędzy mnie a przyszłość mojego rodu i na usta mi kładnie gorzkie pytanie: a dlaczegóż ja nie urodziłem się już w Edenie?

Z oburzeniem pytanie to z ust swoich precz zrzucam, ale nie mogę wyrzucić z myśli innego: dlaczego ci, których kocham, a nawet obojętniejsi, lecz zawsze od następców bliżsi, współcześnicy moi nie urodzili się już w Edenie — jeżeli kiedykolwiek będzie Eden? Nie proszono nas, abyśmy datę naszych narodzin wyznaczali, i żałujemy bardzo, że z jakiegoś niewiadomego wora wysypano nas na świat wtedy, gdy jeszcze nie jest na nim najlepiej, jak być może!

…Jeżeli kiedykolwiek będzie Eden? Jeżeli jest jakakolwiek rachuba nieomylna? Dwa a dwa cztery, pewnik nieomylny, powiecie. Tak, ale to pierwszy wyraz rachunku ludzkiego. Spróbujcie zliczyć wszystkie sekundy, przez które wszystkie znane ciała niebieskie dokonywają swoich obiegów, i połączcie je z tymi, przez które ich światła dobiegają ziemi, a potem przysięgnijcie, żeście w tym kolosalnym rachunku nie popełnili żadnej omyłki. Z tym zaś tylko, i tylko w pewnej mierze, nie z dwa a dwa cztery, porównaną być może plątanina dziejowych zdarzeń i musów, która ludzkie wyrachowania i na nich oparte nadzieje psuje i zawodzi. Czy Marek Aureliusz, ten najdoskonalej uspołeczniony człowiek, przewidział na tronie swoim dzikiego Alaryka? Jakimże byłoby zadziwienie Lukrecjusza, gdyby mu ktoś w perspektywie przyszłości ukazał scholastę wyskrobującego z pergaminu jego poemat o naturze rzeczy, aby go zastąpić swoją rozprawą o ilości aniołów na główce szpilki zmieścić się mogących. Badacze spostrzegający nieznane dotąd zjawisko lub znajdujący nowe dla cierpień ludzkich lekarstwo radują się, tryumfują; nie wiedzą, że w bliższej lub dalszej przyszłości ktoś przyjdzie i dowiedzie, że to zjawisko było złudzeniem, a to lekarstwo — trucizną. Gdyby z każdej zdobytej myśli i dokonanej pracy pasma odpowiednich następstw, aż do wyczerpania swego, wysnuwały się bez przeszkód i niespodzianek, świat mógłby stać się przybytkiem moralnego dobra, tak jakby stał się rajem nasycenia, gdyby wszystkie nasiona w ziemię rzucane plon wydawały. Jednak rolnik sieje nie tylko dla siebie, lecz jeszcze dla ziemnej glisty, szarańczy, mrozu i gradowej chmury. Siew myślicieli, wieszczów, bohaterów zjada wewnętrzne robactwo człowieka: głupota, występek, szał, i niweczą go burze dziejowe, które tę mają właściwość, że choć odzywają się coraz bliższym grzmotem, nikt bliskości ich nie spostrzega, ani domyśla się ich potęgi. Żadna z minionych cywilizacji nie runęła nagle i każdej starczyłoby sił i czasu, aby nadlatujący tuman odeprzeć, gdyby przenikała, że on ją pod sobą zagrzebie. Ale nie, społeczeństwa bawią się jak najlepiej wtedy właśnie, gdy dla ich dóbr najwyższych godzina zniszczenia wybija. Nic pospolitszego w dziejach nad tańce na wulkanach i przedśmiertne orgie. Skądże więc pewność, czy te zasiewy, które dokoła nas wcale nawet pięknie podrastają, nie staną się, jak tyle poprzednich, pastwą jakiejś gradowej chmury, jakiegoś gęstego tumanu, które już, już nadlatują, a my ich nie widzimy lub widząc — lekceważymy? Zapewne, żaden zasiew nie ginie całkowicie, z tamtych zostały i z tego zostaną okruchy; lecz wielki Boże! czy słońce nie utraci wszystkiego ciepła swego, a jaki glob niebieski w spotkaniu z ziemią nie rozbije jej wprzód — nim nieszczęsna Penelopa robotę swoją dokończy?

…Dość malowniczy zbieg dwóch zdarzeń historycznych niegdyś dziecinną jeszcze wyobraźnię moją silnie uderzał. Kiedy Aleksander Macedoński podbił Persję i dla oświetlenia orgii swojego zwycięskiego wojska stolicę jej zapalić rozkazał, patrząc na pożar starego Persepolis zawołał: „Zginęła Persja!” Po setkach lat rzymski zdobywca dla zwycięskiego swego wojska igrzyska wydając oświetlał je pożarem góry ułożonej z broni pobitych Macedończyków i wołał: „Zginęła Macedonia!” Ilekroć o dwóch tych pożarach, setkami lat z sobą rozdzielonych, myślałem, widziałem dwie łuny, ognistymi zgłoskami na niebie ludzkości kreślące: Sic transit…

…Tak przemija… Filozoficzna maksyma dodaje: chwała tego świata; każdy ziemski wędrowiec dodać może: wszystko.

Kiedy oglądam się na własną przeszłość, widzę obraz drogi, zaludnionej mnóstwem cieniów ludzi i rzeczy. Są tam postacie, które towarzyszyły mi u jej początku, w pogodny poranek wiosenny; inne spotykałem przy skwarnym słońcu, pod chmurami, wśród kwiatów, na ostrych kamieniach. Z tamtymi szedłem długo, z tymi godzinę lub chwilę, tamte jeszcze rozminęły się tylko ze mną, lecz u każdej uczepioną pozostała cząstka mojej duszy: kropla przyjaźni, iskra sympatii, chwila , nadziei, boleści zabawy, trochę lub dużo żalu, stałe lub lotne wspomnienie. Teraz widuję tylko ich cienie, gdy się za siebie obejrzę. Jedni poszli na inne, oddalone drogi; drudzy jak krety wsunęli się pod ziemię zostawiając po sobie tylko nieco nad poziom wystające grudki ziemi; innych, choć jak dawniej obok mnie postępują, czas lub rozwój mego własnego poznania tak odmienił, że w żaden sposób mniemać nie mogę, aby byli tymi samymi, z którymi szedłem niegdyś. Oprócz tych cieniów przeminionych dla mnie ludzi na przebytej drodze widzę jeszcze odbicia ponikłych obrazów. Ściany i pola, wody i drzewa, gniazda ludzkie i widoki natury, na których przez długie lub krótsze, ale pamiętne szeregi lat lub chwil wzrok zatrzymywałem, pośród których przeżyłem najwznioślejsze uniesienia i najgłębsze cisze, szlachetne godziny pracy i dręczące dni boleści — istniejecie kędyś i, trwalsze od ludzi, istnieć będziecie długo, ale nie dla mnie, bo ja was nigdy nie zobaczę. Sic transit…

…Co właściwie czuję, gdy pogrążam się w odmęcie tych ciemnych myśli? Gniew przeciw przeznaczeniom? pogardę dla ludzi? żal nad własnym losem? Nie, żadnego z tych uczuć nie odkrywam w sobie. Gniewać się na to coś olbrzymie, niepojęte, które skreśliło ogólny plan świata, nadało mu stałe prawa i bez uwagi na jednostki, nawet zbiorowe, do jakichś olbrzymich, niepojętych mi celów dąży, byłoby niedorzecznością, której nie popełniam. Miotać się przeciw niewiadomemu, kamienie ciskać w obłoki, szaleniec tylko może.

Owszem, jedyny jeszcze dostępną mi pociechę czerpię w przypuszczeniu, ze może jestem jednym z niezliczonych narzędzi, przez które buduje się coś doskonałego — jedna drobniutką cząstką dążenia ku rozumnemu, niezmiernemu jakiemuś celowi. Gdybym to przypuszczenie w pewność mógł zamienić, byłbym szczęśliwym. Pogardzać ludźmi — rzecz śmieszna! Sam przecież jestem człowiekiem i patentu na najlepszość nie otrzymałem od nikogo. Co do własnego losu, cóżem ja to za figura, jaką tak wielką wyższość nad cierpiącym gatunkiem moim posiadam, abym miał przestrzeń rozdzierać jękami dlatego, że także cierpię? Nie, ani gniewu, ani pogardy, ani żalu nad samym sobą nie czuję, tylko ze wszystkiego, com zgłębił i czegom przeniknąć nie zdołał, z tego, com doznał i czegom nie zaznał, z dziejów świata i z maluczkości ludzkiej woli, z nędz ludzkich i z moich zawodów wybuchają tak gęste, ckliwe, dławiące opary melancholii i tak mnie całego ogarniają, że chwilami wydaje mi się, iż w nich tracę życie. …Utracić życie, pozbyć się go… nieraz już o tym myślałem, ale powstrzymywało mnie zapytanie: co z tego wyniknie? Sam tylko otrząsnę się z niewygodnej sukni, a więcej nic, najzupełniej nic nie sprawię, nie zbawię, nie naprawię. Po cóż więc? Dla siebie tylko — szkoda fatygi! Chociaż kto wie, kilka kropel jeszcze z tej czary melancholii, z której od dawna pić nawykłem…”

Tu wielki krzyk z mnóstwa na raz piersi wychodzący wyrwał go z odmętu myśli i zmusił do rozejrzenia się wokoło. Natychmiast zrozumiał, co było przyczyną przerażenia zgromadzonych na brzegu rzeki ludzi. Przedtem wzrok jego bez udziału jego woli i wiedzy przesuwając się po błękitnym szlaku rzeki spostrzegał na nim pospolite, lecz wdzięczne zjawisko.

Było to czółenko małe, lekkie, w którym z wiosłem w ręku i zaledwie nim wodę muskając stało niezupełnie jeszcze dorosłe chłopię, którego jednak postać, już wysmukła i gibka, powabnymi zarysy odcinała się od pozłoconego błękitu powietrza, a twarz wśród złotych włosów i świeża jak jutrzenka przedstawiała wyraz doskonałej, niewinnej radości. Ze swawolą dziecka, a siłą młodzieńca popisywał się on przed widzami ścisłym przymierzem łączącym go % płynnym, kapryśnym i niebezpiecznym żywiołem, po którego powierzchni igrał jak jaskółka. Widzami były same kobiety, żony i matki rybaków, w rozsianych niedaleko chatach osiadłych, a to pacholę, wesołe i śmiałe, było krwią z ich krwi i kością z ich kości, bo dzieckiem jednej z nich, a ulubieńcem wszystkich. Jedna też z nich, u samej wody siedząca, często rękę z wrzecionem w dół opuszczała, a drugą naprzód wyciągając, ze śmiechem, przed którym z twarzy jej uciekały zmarszczki, wołała: „Patrzcie! patrzcie!” Tamte patrzały i podziwiały: „Oto zuch!” Młodziutkie zaś dziewczę, tak jak ów zuch, rumiane, na kształt rybitwy porwało się znad wody i klaszcząc w ręce brzegiem biegło, za nim stadem zerwały się, leciały i srebrem śmiechu przestrzeń napełniały jej rówieśnice. Wtem wszystkie te postacie znieruchomiały jak wyprężone struny i ze wszystkich ich piersi wydarł się ów wielki, jednogłośny krzyk, który melancholika z odmętu ciemnych myśli wyrwał. Spojrzał na rzekę, spostrzegł czółenko dnem obrócone ku górze i z wolą fali pomykające daleko, a gdzie indziej kołującą, wzburzoną, rozgniewaną wodę. Zrozumiał, z szybkością myśli do upragnionego celu lecącej zwierzchnią swą odzież na piasek wybrzeża rzucił — i ku owemu rozgniewanemu punktowi rzeki już płynął. Czy był dobrym pływakiem, czy dość młodości i sił posiadał, aby uniknąć podstępów wody, które tamtego w nurty jej porwały — nikt z patrzących nie wiedział, ale grobowa cisza zapanowała na brzegu, gdy pod falą zniknął, a w ogromne westchnienie przemieniła się wtedy, gdy znowu ukazał się nad nią wlokąc za sobą ciężar, z którego widać tylko było mieniące się z błękitem wody złote smugi włosów. Nie; pływakiem bardzo biegłym i wprawnym on nie jest, bo żony i matki tych, dla których woda tajemnic nie ma, z drżeniem spostrzegają, że choć połowę ledwie drogi swojej przebył, ręce jego pracują z wysiłkiem i pierś coraz szybcej, mozolniej powietrze chwyta. Może zagrożonemu zginięciem nic nie pomógłszy zginie sam? Może im obu w porę przybędzie pomoc, bo już rzeką, z całych sił rąk i wioseł popychane, z tej i z tamtej strony lecą czółna, a brzegiem z chat najbliższych i pól sąsiednich biegną, pędzą ludzie. Ale on, ów śmiertelnie na wodzie pracujący człowiek, ma wolę, która siłom wyczerpać się nie pozwala. Spoczywa chwilę, potem płynie znowu, już, już ma zdrętwieć i znowu zapał krew mu rozgrzewa, już razem ze swoim ciężarem spływa pod falę i raz jeszcze, uparty, zawzięty, spod niej się wydobywa, aż zwycięski na brzeg wyskakuje i omdlałe pacholę u stóp oszalałej, zda się, kobiety składa. Oszalała bólem, zmieszanym z niepewną radością, osypuje je ona siwymi włosami i łzami, a dokoła przybywa, ciśnie się, gwarzy tłum, aż go roztrąca silne ramię starego, lecz ogromnego człowieka, który z ponurą iskrą w oczach komuś, kogo tłum najściślej zasłania, krótkie, chrypiące zadaje pytanie: „Czy będzie żył?” Dość długo odpowiedzi nie ma, bo umysł lekarza tak jest przez czyn pochłoniętym, że na słowo zdobyć się nie może. Potem z długim westchnieniem ulgi tłum zaszeptał: „Żyje!”

Wtedy człowiek po przeniesionym trudzie na brzegu spoczywający uczuł, że do kolan jego lgną jakieś usta wdzięcznością pijane, i ujrzał siwe włosy jak róże tryumfu rozsypujące się mu u stóp. Na rękach jego spoczęło mnóstwo pocałunków i w mnóstwie wlepionych weń oczu wyczytał błogosławieństwo. Ale spomiędzy tłumu innych wyszedł jeden człowiek, stary, lecz silny, ponury, lecz wezbranym uczuciem gorejący, wyciągnął do niego dłoń szeroką, twardą, grubą, w której mocno rękę jego zawarł, i nie powiedział nic; tylko mu w twarz patrzał głęboko i tak długo, aż z ponurych oczu pociekła mu łza, jedna tylko, wielka i niema.

Znowu szedł wzdłuż rzeki, na pozór ten sam, co wprzódy, lecz bardzo zmieniony. Całą jego istotę przenikała wielka słodycz i zadowolenie tak doskonałe, że źródła jego poszukiwać nie chciał i nie mógł. Długo nie myślał wcale, tylko cały był uczuciem radości i wdzięczności. Zmysły jego z niewypowiedzianą rozkoszą kąpały się w widokach natury, którymi, jak złudzeniami, przed chwilą gardził. Czuł ciszę i ciepło pogody, szczebiot szczygłów wśród drzew wydawał się mu wdzięcznym, a wesołym, figlarnym — wołanie kukułki za rzeką; starą wierzbę ze zwisającymi w dół gałęźmi porównywał do zawieszonego w powietrzu i ku wodzie spływającego strumienia roztopionego srebra. Czuł się lekkim, sprężystym, zachwyconym, szczęśliwym; z każdym szerokim i swobodnym odetchnięciem, z każdym obiegiem krwi w żyłach czuł nowy strumień ciepła i energii.

Zanadto jednak przywykł wszystko, co czuł i spostrzegał, rozbiorowi rozumu poddawać, aby mógł długo, bezwiednie i bezmyślnie znosić stan nawet najrozkoszniejszy. Wkrótce więc znowu zanurzył się w myślach.

„…Piękną i wielką jest miłość tej matki i wdzięczność tych ludzi, ale najbardziej wzrusza mnie i zachwyca ta jedna łza. Bo któż by się spodziewał, aby w tym potężnie rozrosłym cielsku istniało coś więcej nad mięśnie, przez zjadany chleb odtwarzane, i troskę o chleb? Kości i muskuły jego wśród trosk i trudów cielesnych tak potężnie się rozrosły, iż łatwo bym mniemał, że same jedne go stanowią. Tymczasem, patrzcie, on kocha, a to jedno ogniwo uczucia wywołuje do bytu inne.

Wszystko to przecież jestże tym ideałem nieskazitelnym i wiecznotrwałym, którego pragnieniem płonąłem w młodości i którego nieznalezienie w odmęt melancholii rzuciło mój wiek dojrzały? Wcale nie; czas je osłabić, interes nimi zachwiać może, śmierć najpewniej kres im położyć musi. Mniejsza o to; te okruchy ideału osłabną, zachwieją się, przeminą, ale były, i dopóki ludzkość trwać będzie, na różnych punktach czasu i miejsca odradzać się nie przestaną. Znalazłszy się pośród zjawisk znikomych i skazitelnych, ale naturze mojej pokrewnych, doznałem takiego uczucia, jakbym odetchnął powietrzem dawno opuszczonej, albo i wcale nieznanej, lecz ukochanej i uwielbionej ojczyzny…

…Sam także przez chwilę wcielałem w siebie to, za czym tęsknota mnie trawiła. Doskonale, absolutnie pozbyłem się, choć na chwilę, swojego j a, do tego stopnia uczułem się jedną z komórek składających organizm swojego rodu, że dla jego pożytku gotów byłem samego siebie utracić. To mnie nieco większym, przede wszystkim lepszym uczyniło w oczach własnych. Niezmiernie ułomny jestem, lecz dobrym być mogę; popełniałem błędy, lecz mogę dopełniać cnót — więc w górę czoło!

…Cnota? cóż to? Mamże bezmyślnie pić jej balsamy nie dociekając jej istoty? Nie… Wiem już: to dopełnione prawo natury, która pomiędzy mną a moim rodem, ku jego i mojej korzyści, zadzierzgnęła nici sympatii i współczucia. Rzecz prosta: gdyby ludzie na każdym kroku i zawsze szkodzili sobie wzajem, gatunek ich z niezmierną szybkością musiałby zmaleć lub zginąć. Gdyby znowu, bez wyjątku i przestanku, pełnili czynność wzajemnego wspierania się i wzmacniania, ludzkość olbrzymimi kroki dążyłaby do olbrzymiej pomyślności. Ani tak, ani tak się nie dzieje; chwiejności ludzkich stosunków pomiędzy samolubstwem a współczuciem, instynktem samozachowawczym cząstek i całości, w znacznej mierze przypisać wypada chwiejność postępu ludzkości.

Gdy jednak cząstka spełnia czynność sprzyjającą pomyślnemu rozwojowi swojej całości, czyni zadość prawu natury wypisanemu w niej zgłoskami własnych jej skłonności, a otrzymuje w zamian zadowolenie, towarzyszące pełnemu i swobodnemu używaniu otrzymanych od natury organów, bądź fizycznych, bądź moralnych.

…W tej ścisłej łączności, wiążącej mnie z moim rodem, i w tej sympatii, którą dla niego uczuwam, spostrzegam też najgłębszą i zapewne najstalszą podstawę moralności. Mogę zwątpić o tym, że ktoś z wysoka postępki moje widzi i waży; mogę nie wierzyć, abym za nie, tu lub gdzie indziej, dziś lub kiedykolwiek, jakąkolwiek otrzymał nagrodę; mogę nawet w niezmiernym powikłaniu sprzecznych wypadków, obyczajów, pojęć nie wiedzieć, po której stronie znajduje się prawda i powinność, ale zawsze pewnym być muszę, że istoty mnie podobne zdolne są, tak jak ja, cierpieć, upadać, marnieć albo radować się, zwyciężać, wzrastać, że pierwsze przynosi im mękę i ujmę, a drugie — rozkosz i korzyść, że więc ilekroć pierwszego umniejszę, a drugich przysporzę, uczynię dobrze, w mniejszej lub w większej mierze na drobnym punkcie miejsca i czasu urzeczywistnię ideał dobra. Wszelkiemu zaprzeczeniu, które by tę wiarę moją spotkało, odpowiedzieć mogę: wiem, jak cierpienie dolega, jak walka nuży i jak poniża upadek… Człowiekiem jestem.

…Minęło, i to, jak wszystko, minęło. Kilka cieniów ludzkich i jeden znikły obraz więcej na przebywanej drodze za mną. Jednak czuję, że posiadania tej chwili we wspomnieniu nie oddałbym za nic, i nawet, że myliłem się mniemając, iż ją za sobą pozostawiłem. Idealny jej obraz towarzyszy mi i teraz; wiem także, że jak tarczą nim się niejednokrotnie osłonię przeciw nacierającym na mnie odmętom melancholii. Więc poniekąd przemijanie rzeczy, nie ich trwałość, jest właśnie złudzeniem człowieka, bo to, co minęło, trwa w duchu ludzkim pod postacią słodyczy lub trucizny, pociechy lub zgryzoty, więc zapewne i w ogólnej sumie ludzkiego ducha pozostaje przelaną do niej kroplą dobra lub zła.

…Ale co tam! Dość myśleć! Chcę patrzeć na piękną naturę i poić się jej czarem, choć nie wiem wcale, jak ona wygląda poza sferą zmysłów moich! Chcę cieszyć się, że od zgaśnięcia uratowałem jedno młode życie, choć wiem, że nie będzie ono ani doskonale szczęśliwym, ani całkowicie dla szczęścia świata pomyślnym. Chcę pocieszać się dostrzeżonymi okruchami ideału, choć wiem, że są one drobne i znikome. Chcę czerpać siłę z minionej chwili, choć ona minęła. Chcę żyć, pocieszać, wspomagać, ratować… Do pracy! do pracy!…”

Cóż to? Czy był on szaleńcem noszącym w głowie mnóstwo sprzecznych myśli, które go pogrążały w otchłań melancholii, to na przemian napełniały radością i zapałem? Nie; szaleńcem nie był. Był jednym z tych, których melancholia zamienić się może w szczęście przez pełny i swobodny rozwój energii skierowanej ku czynom miłości.

ZROZPACZONY

…„Niech diabli wezmą takie życie, jak to, które nam urządziła ta nasza wielka, znakomita cywilizacja! Było, zaprawdę, po co przez tyle wieków suszyć sobie głowy, łamać karki i nadwerężać kości! Tylu mędrców i bohaterów, tyle geniuszów i talentów, tyle kłótni, wojen, hałasu, a nade wszystko pracy, i cóż z tego wyniknęło? Policzyli na niebie gwiazdy i zbadali drogi, którymi one podróżuję, zmierzyli ziemię i naokoło ją objechali, do usług swoich zaprzęgli zwierzęta i użyźnili pustynie, góry poprzebijali na wylot i połączyli morza, najlotniejsze w naturze żywioły w posłuszne sobie niewolnice zamienili, nabudowali przepaść miast, pałaców, muzeów, cudownych katedr, bajecznych wież, zasmarowali farbami bezmiar płótna i zapisali różnymi sposobami nieskończoność cegiełek, papirusów, pergaminów i bibuły, w sztuce pasztetnictwa dosięgli najwyższego stopnia doskonałości i doprowadzili storczyki do bajecznej ceny dwudziestu pięciu rubli za jeden egzemplarz — i cóż z tego wyniknęło? Oto, że ja, ja, ja czuję się tak nieszczęśliwym, iż dłużej żyć nie chcę. Może tam ktokolwiek z tych wszystkich prac i zdobyczy odniósł jaką korzyść; nawet tak, najpewniej, odniosła ją garść pączków pływających w maśle, Heliogabalów przewracających się na fiołkach, Midasów, którzy aż po swoje długie uszy grzęzną w złocie. Ale ja nie posiadam nic, we mnie istnieje kolosalna suma nie zaspokojonych potrzeb, mnie zawiodły najsłuszniejsze ambicje i nadzieje, mnie zdradziło w cudownie pięknym ciele mieszkające szatańskie serce kobiety, mnie od szyi do pięt obsiadły pasożyty długów — więc ja mam prawo gardzić tą ludzkością, tą cywilizacją i tym życiem, które nie dały mi nic prócz złudzeń, zawodów i ochoty do wczesnej śmierci.

„Bo zastanówmy się tylko. Przez kogo i dla kogo wytworzone została cywilizacja? Naturalnie, przez ludzkość i dla ludzkości… Kimże ja jestem? Człowiekiem. Więc mam niezaprzeczenie prawo do udziału we wszystkich korzyściach i zyskach, przez ród mój zdobytych, i nikt przekonać mię nie zdoła, aby sprawiedliwym było, że jakiś głupi lord angielski posiada pyszny pałac ze wspaniałym parkiem, a ja żyć muszę w trzech pokojach tej psiej kamienicy, za które w dodatku od dawna komornego nie uiszczam. Dlaczego, jakim prawem Rotszyld posiada miliony, Wiktor Hugo wszechświatową sławę, Bismarck trzęsie światem jak workiem kartofli, słynny tenor tyle zbiera złota i laurów, że mu się przez garście przelewają, a ja, ja jestem biczowanym przez lichwiarzy golcem, przez jakąś setkę zaledwie osób z nazwiska znanym mizerakiem, samotnikiem zdradzonym przez tę obmierzłą lalkę, wszechstronnym bankrutem życia? Jeżeli takie źródła różnostronnych rozkoszy, jak bogactwo, sława, władza, miłość, są wytworami cywilizacji powszechnej, powinny też być własnością powszechną, zatem i moją; a skoro tak nie jest, kpię z cywilizacji, która mnie wystrychnęła na dudka! Widzę, widzę, szanowni doktorowie Tym lepiej, jak kiwacie głowami i wskazujące palce wznosząc w górę mówicie: „To geniusze, kochanku, to są geniusze, różnostronne, nierównej wartości, ale geniusze! Ty zaś…” Cóż ja? Naprzód nie jest wcale rzeczą dowiedzioną, że geniuszu nie posiadam. Owszem, nieraz czuję w sobie prawdziwie niepospolite porywy i natchnienia, które rozwinąć i w konkretną formę przyodziać się nie mogą tylko dla braku odpowiednich warunków. Już w dzieciństwie wyróżniałem się spośród rówieśników płynnością i obfitością wymowy, a po głowie plątały mi się dziwnie oryginalne i malownicze obrazy i przenośnie.

Byłbym niezawodnie wielkim mówcą albo poetą, gdyby nie brak odpowiednich warunków. Urodziłem się z rodziców biednych jak szczury (jedyne szczęście, że nie z pospólstwa, lecz z podupadłych karmazynów pochodzących), przez całą też młodość byłem szczurem, który marząc o holenderskim serze ze złością gryzie stare podeszwy. Niech diabli wezmą najzłośliwszy ze wszystkich traf urodzenia! Wiem dobrze, iż w dziejach nauki i sztuki znaleźć można sporo ludzi, którzy żywiąc się starymi podeszwami dokonywali prac wielkich i tworzyli dzieła, czasem arcydzieła. Ale były to jakieś osobne, niepojęte dla mnie organizacje, były to nawet — śmiem twierdzić — pomimo wszystkiego, co uczyniły, odkryły, utworzyły, organizacje niższego rzędu. Bo ażeby móc żyć i pracować w tych ciasnych i szarych warunkach, które wytwarza ubóstwo, trzeba mieć duszę niewolniczą i niski poziom smaku. Dzieła i arcydzieła biedaków wydobyły się z nich nie wiedzieć jak, same przez si