Pavoncello

Nie można powiedzieć, ażeby życie Ernesta Fosca od czasu pamiętnej przygody w filharmonii rzymskiej upływało w sposób bardziej od poprzedniego urozmaicony. Kawiarnia przy ulicy Cavour stała się miejscem bytowania nie tylko porannego, popołudniowego i póżnonocnego aż do chwili zamknięcia, lecz terenem działalności i, poniekąd, domem rodzinnym.

Pewnego dżdżystego wieczora Ernesto w sekrecie przeniósł do kawiarni przy ulicy Cavour swą walizkę niezbyt wielkich rozmiarów i dość umiarkowanej wagi, powierzył ją opiece starszego garsona Ubaldo, człowieka wyjątkowej dobroci, a skłonnego do kredytu w sposób prawie nieograniczony — z zaznaczeniem wszakże wagi moralnej depozytu. Niepokaźna walizka wsunięta została w pewien róg sionki, prowadzącej z ostatniego zakamarka, jeszcze ściśle kawiarnianego, pełnego stałych gości, lecz stanowiącej już bezpośrednie przejście do piekieł ścisłej kuchni. Słońce nie oglądało jeszcze nigdy tego zakątka od zamierzchłego prabytu kawiarni. Przy blasku wiekuistego płomyka gazu indywiduum zwane piccolo zgrywało się tam sekretnie w „morę” z osobistością zmywającą filiżanki, między jednym a drugim pohukiwaniem starszego garsona oraz między jedną a drugą błyskawicą furii w oku, zgrzytaniem zębów i gromem w słowie samego „dyrektora”.

Nad bezpieczeństwem i losami walizki Ubaldo czuwał w sposób tajny, niepostrzeżony, a jednak wszechwidzący. Ilekroć jakaś postronna ciekawość czy to ze strony piccola, czy ze strony kogokolwiek wyżej czy niżej postawionego na drabinie kawiarnianej hierarchii usiłowała dotrzeć do wewnętrznej treści i moralnej wagi antyczka, powiązanego misternie rzemykami, sznurkami i zamykanego na dość wątpliwy blaszany zameczek, tylekroć Ubaldo w samym zarodku paraliżował niezdrową pożądliwość umysłu za pomocą piorunującego kopniaka w najniewinniejszą w tym wypadku okolicę ciała. Ernesto Fosca zasypiał bezpiecznie na gościnnym sienniku przyjaciela, pewien, iż jego dobro pod okiem starszego garsona bezpieczne jest jak w zamczystym safesie banku.

Od czasu umieszczenia w rogu słonki wyżej powołanej walizki Ernesto Fosca w tejże kawiarni przy ulicy Cavour otrzymywał listy, ze względu, oczywiście, na zmienność adresów sypialni, w których wypadło mu noce przepędzać. Ubaldo odbierał listy i aż do chwili wręczenia przechowywał w swym pugilaresie, obszerniejszym ponad wszelkie wyobrażenie i określenie. W chwili właściwej, czyli wolnej, wygrzebywał owe listy — przeważnie zresztą miłosnej natury spomiędzy „dziesiątek” i „setek” zatłuszczonych i nieużytecznych, fałszywych i podartych, spomiędzy rozmaitych notat, kwitów i rachunków, nie uiszczonych przez gości stałych, mile widzianych i zaprzyjaźnionych z instytucją.

Przygoda w filharmonii, o której już była wzmianka, wynikła z racji pewnych powłóczystych spojrzeń. Ernesto Fosca był swego czasu drugim skrzypkiem w orkiestrze filharmonii. Jego nadzwyczajna piękność przyciągała zawsze w czasie koncertów spojrzenia pań i panien z lóż sąsiadujących z estradą. Tym razem — trzeba nieszczęścia! — w loży sąsiadującej z estradą siedziała młoda osoba wielkiej urody, najwidoczniej cudzoziemka, i — trzeba nieszczęścia! — blondyna. Dama — trzeba nieszczęścia! — wyszperała Ernesta, skoro tylko koncert się zaczął, i od tej chwili wyróżniała go z tłumu wszystkich innych muzyków swymi własnymi lazurowymi oczyma i przy użyciu szkieł lornetki z taką natarczywością, że istotnie przeszkadzała mu w interpretacji tekstu symfonii. Fosca nie był w sprawach estradowych laikiem, nie oozwalał sobie na takie zbytki, ażeby pierwsze z brzegu oczy z pierwszej loży wytrącały go z równowagi i z partii. Ale to ciągłe nagabywanie nie tylko spojrzeniem, szkłami, lecz i uśmiechem, już to jakby niespodziewanie zachwyconym, już iakby bolesnym, zaczęło go koniec końców niepokoić. Trzymał się w ryzach i grał jeszcze pewniej niż zwykle. Grał na „strunach duszy” tej tam blondyny. Nadymał się, marszczył, potrząsał czarną, lśniącą grzywą, przechylał głowę i demonicznie przyciskał szczękę do deski skrzypiec, słowem, wyczyniał z siebie wielkiego artystę. Na widok tych bestialskich gestów oczy cudzoziemki omdlewały coraz bezradniej. Ernesto począł interesować się, po prostu przez wrodzoną mu badawczość intelektu, znamiennymi objawami tych omdleń. Przyprawiał nawet swe własne jastrzębie oczy o mniemane zachwyty. Ostatecznie — człowiek jest człowiekiem. I kiedyś przecie w życiu ma się dwadzieścia sześć lat!

Przepłynęła właśnie wspaniała pierwsza część w „Patetycznej Symfonii” Czajkowskiego. Rozległ się spazmatyczny dwugłos skrzypiec głównych i otwarła się przed słuchaczami jak gdyby wielka kwietna dolina, w której dalekości samotna fletnia wabi ku sobie. Fosca, zatopiony właśnie w tyle zajmującej rozmowie swych oczu z oczyma cudzoziemki, przegrał najpoprawniej w świecie ów dwugłos skrzypcowy, literalnie nie wiedząc o tym, że go już przegrał. Nie wiadomo, jakim się to stało sposobem, dość, że się stało. Wydało się młodzieńcowi, że jeszcze skrzypce nie grały tej pieśni. Ernesto Fosca powtórzył sobie mechanicznie, w zapomnieniu o świecie bożym, swój skrzypcowy udział w spazmatycznym dwugłosie, gdy już wiolonczela inny temat traktowała. To solo wyleciało w powietrze jak raca. Kapelmistrz rzucił w skrzypka pioruny oczu i wykonał takie ruchy pałeczką, iż zaiste równały się ścinającym czynnościom kata na szafocie. Tenże kapelmistrz trzymał Foscę przez chwilę w swych rozszalałych wyciągniętych rękach, jak czarnego kreta schwytanego na gorącym uczynku. W niego to walił swym hebanowym narzędziem kary, jakby mu wymierzał wściekłe cięgi z prawej i lewej strony. Symfonia runęła w swe niezbadane przestwory. Ernesto Fosca poczuł zimno w rdzeniu pacierzowym. Przeczuwał, iż ten passus na sucho mu nie ujdzie.

W istocie, ledwie rozległy się oklaski, kat zeskoczył z szafotu i przywołał do siebie winowajcę ruchami przypominającymi zarzucanie rzemiennego arkanu, długiego lasso, na antylopę uciekającą w popłochu. W zakamarkach kulis kapelmistrz wyliczył przestępcy w same białka oczu setki, tysiące, miliony wyrazów tak dalece nieparlamentarnych, niesmacznych, gminnych, transtewerańskich, iż słuchacz nie zdołał wielu z tych metafor gwarowych nie tylko spamiętać, ale nawet jednych od drugich wyróżnić. Nadto kapelmistrz oświadczył w furii, która żadną miarą nie mogła mu wyjść na zdrowie, iż Fosca traci miejsce drugiego skrzypka dziś, w tejże godzinie, w tejże minucie, w tej tercji. Nadto tenże oświadczył, iż dołoży wszelkich starań, ażeby Fosca nie mógł się dostać nigdzie, nigdy, w żadnym punkcie globu ziemskiego na miejsce drugiego skrzypka w orkiestrze. Nadto tenże przeklął go i wydziedziczył, wygnał z Rzymu, z Romanii, z Toskanii, z Umbrii, z Lombardii, z Włoch, z Europy, z kontynentów, z lądów, z ziemi.

Targał swe długie, mocno przerzedzone kędziory, zgrzytał wypróchniałymi zębcami, jakby z zamiarem odgryzienia cudnego nosa zgłupiałemu skrzypicielowi i pocwałował w przestrzeń do miarodajnych czynników, ziejąc żądaniem kontrasygnowania natychmiast tychże postanowień. Postanowienia tyrana i kata w jednej osobie zostały kontrasygnowane. Na miejsce „drugiego” wszedł rywal, czatujący od kwartałów na gratkę tego rodzaju.

Początkowo Fosca niewiele sobie robił z całej afery. Wielkie mi rzeczy: drugie miejsce w orkiestrze dla niego, artysty, kompozytora! Nic, co prawda, do tej pory tak dalece nie skomponował i nic nie wydał, ale za to jakiż ogrom pomysłów i kompozycyj miał w sobie — a przynajmniej, ileż o tych światach wewnętrznych mógł powiedzieć w gronie kolegów artystów, skoro~do zwierzeń na ten temat przyszło! Dopóki czuł w pugilaresie liry wypłacone mu przez filharmonię na skutek zerwania kontraktu, lekceważył sobie utratę posady. Lecz liry wyfruwały z pugilaresu szybciej niż spłoszone wróble ze stodoły. Ten i ów z przyjaciół pożyczył na parę dni jeden i drugi dziesiątek. Za tego i owego wypadło zapłacić po bratersku obiad i kolację, a nazajutrz znowu obiad, a nawet znowu kolację. I oto wnet zamanifestowała się osobliwa cienkość i wiotkość grubej dopiero co paczki banknotów. Ernesto zaczął poważnie zastanawiać się nad sytuacją. Lecz zastanawiając się wciąż poważnie i głęboko, żył po dawnemu płytko i lekkomyślnie.

Wbrew oczywistości, w głębi swej właśnie lekkomyślnej duszy wierzył, iż kapelmistrz filharmonii dozna wyrzutów sumienia, zawstydzi się, uderzy w piersi, zmięknie, złagodnieje, zapomni. Początkowe nadymanie się ustąpiło miejsca pewnym dalekim zabiegom za pośrednictwem przyjaciela przyjaciół, postawionego na drabinie burżuazyjnej wyżej, niż zazwyczaj postawieni byli światoburcy przyjaciele. Lecz odpowiedź kata była zimna, nieubłagana i ordynarnie zwięzła. Kapelmistrz odpowiedział z szyderstwem, iż „solista” Fosca ma wszelkie dane, żeby grywać w kinematografach, a nawet o nieba! — w restauracjach, na czele własnej orkiestry. „Solista” — a więc wszystko pamiętał… „W kinematografach”… Nie tylko krwawa ironia zawarta była w tym wyroku. Zawarta w nim była — niestety! — konieczność. Co robić? Drugiej filharmonii w Rzymie, stolicy świata, nie było. Nie było również orkiestry, gdzieby skrzypek tej miary, co Fosca, z tak poważną przeszłością, kwalifikacjami i aspiracjami, mógł zasiąść przy pulpicie, „ofiarować swój talent dla dobra świetnej całości”. A tymczasem liry znikały.

I oto, nikomu z przyjaciół nie mówiąc ani słowa, zataiwszy ten fakt przed najbliższymi sercu, Ernesto Fosca… począł grywać jako „solista” w kinematografie firmy Cines. Tam „ofiarował swój talent”. Chodził do budy kinematograficznej, na miejsce swej hańby, zaułkami, tyłami, podwórzami, w kapeluszu nasuniętym na oczy. Zgięty w pałąk wsuwał się na miejsce z drzwiczek umieszczonych pod estradą i wygrywał rzewne albo siarczyste ilustracje ekranowych katastrof i perypetyj. Co najgorsza, za ten upadek płacono mu tak podle, że nie podobna było ze sprzedaży ducha na funty istnieć, wyżyć. Ledwie starczyło na obiad w garkuchni, na opłacenie wspólnego z kolegami legowiska i na maskowanie spłaty długów fundamentalnych, zaciągniętych i zaciąganych u dobrotliwego Ubalda na małą-czarną, powtarzającą się usque ad intinitum. Ubranie w zatrważający sposób przecierało się na łokciach, rudziało systematycznie i nabierało plam na klapach, rękawy popadły w szczególniejszą manię strzępienia się w okolicach dłoni, a nogawice w pobliżu kostek. Kolana wypchnęły w pewnej części odzienia dwie podobizny kopuły Panteonu, nie poddające się już prawom pierwotnego zaprasowania. Krawat skręcił się w istny stryczek. Kapelusz, czarujący borsalino, z dawniej nadanego mu kształtu artystycznego zawadiactwa przeszedł samowolnie w stan rozpaczliwej obwisłości skrzydeł. Bielizna! Skarpetki! Chustki do nosa! Chroniczny brak papierosów i chroniczny brak drobnych na mydło i golarza!

Ze wszystkiego pozostała tylko ta sama szatańska uroda. Włosy z odcieniem po prostu fioletowym — źródło przezwiska „Pavoncello”, Pawik — oczy piękności czarodziejskiej, usta, zęby, kształt głowy i wspaniała gracja całej postaci. W kapeluszu ze skrzydłami obwisłymi czy nie — w zrudziałym czy w nowiusieńkim korcie, ogolony do cna czy fiołkowy od nie skrobanych w ciągu kilku dni policzków, warg i brody, Ernesto Fosca był najpiękniejszym Włochem w Rzymie, cudem i wzorem rasy łacińskiej.

Gdy przed południem, wylazłszy z pospólnych sienników i spod starych peleryn, bez śniadania i bez papierosa, niesiony był przez zastarzały nałóg wprost na róg ulicy Cavour, a zaciekłe rozmyślanie nad sposobem pompnięcia od kogoś z przypadkowo spotkanych znajomych forsy na śniadanie nadawało oczom, ukrytym w cieniach obwisłego ronda, wyraz głębokiej melancholii — nie było kobiety jakiejkolwiek rasy, wieku i hierarchii społecznej, która by go nie prowadziła oczyma i westchnieniem aż do oleandrów kawiarni.

W kawiarni samej bywało w tych godzinach pusto. Nikoqo ze „świata”! Garsony, w bezczynności zleniwiałe i spanoszone, witały tego gościa wzrokiem kamiennym, a niejednokrotnie ledwie dostrzegalnym wzruszeniem ramion. „Dyrektor”, o ile zjawiał się w tym czasie, zginając swój byczy kark przed rzeczywistymi klientami budy, tego nie płacącego gościa witał przelotnym mrugnięciem oraz jakimś łącznikowym, ledwie pochwytnym wydymaniem byczego karku. Te ruchy kawiarnianego bawołu budziły w melancholiku kipiący gniew i wywoływały na wargi niejedne z tych starorzymskich metafor, które był słyszał od nerwowego kapelmistrza, skierowaną ku swej osobie. Nie zaspakajało to jednak głodu ani uciszało żądzy dymu w dziąsłach, zębach i, na podniebieniu. Zdarzały się dni, iż Ubaldo, bez żądania, pytania, skinienia, spojrzenia, przynosił jedne małą czarną z kapką wody, zabarwionej jakąś cieczą białą — tudzież jednego briosza, niezdatnego do użytku z racji przepalenia albo niedopieczenia. Stawiał przed ponurym muzykiem tacę z takim westchnieniem, jakby na to miejsce przydźwigał fontannę Trevi — bez słowa oddalał się i tkwił między gramofonem i kredensem, przypatrując się posępnymi oczyma apetytowi bruneta. Zdarzenia takie trafiały się w początkach epoki niepowodzeń. Z czasem ustały. Melancholijny kompozytor mógł sobie siedzieć, przeglądać krajowe i cudzoziemskie ilustracje, pogwizdywać i ziewać, nawet wykłuwać zakładowymi wykałaczkami swe prześliczne zęby — nikogo to nie wzruszało ani skłaniało do współczucia. Ubaldo drzemał, a raczej — o, obłudo! — udawał, że drzemie.

W tych rannych godzinach przyjaciele artyści, malarze, rzeźbiarze, muzycy, architekci, poeci, literaci, dziennikarze, młodzi profesorowie rewoltujący przeciwko „prykom”, nim sami zostali zakamieniałymi „prykami” — wszystek ów wrzeszczący świat „stałych” gdzieś coś robił albo, co prawdopodobniejsza, jeszcze się wylegiwał.

Wyjątkowe to były wypadki, żeby o tej samej godzinie którykolwiek z tamtej kompanii zajrzał do kawiarni. Na widok takiego przybysza ciepła radości przepływało przez stęskniony organizm lazzarona Foski. Pewny był wówczas papieros, nie była „wykluczona” filiżanka fusów z tak zwanym mlekiem i nieodłączną skamienieliną briosza. Częściej niż ktoś ze znajomych zjawiała sie o tej porze jakaś kobieta samotna albo cudzoziemska panna, tkwiąca w familijnej gromadzie. Następowały wówczas nieuniknione uśmiechy i spojrzenia, długie jak Via Appia. Wszystko kończyło się zazwyczaj wyjściem z kawiarni, spacerem po Via Appia, kołowaniem, głupim przystawaniem i jeszcze, głupszym nawracaniem bez powodu, aż do chwili obiadowej, kiedy już kiszki literalnie w struny skrzypcowe się skręcały.

Z czasem usposobienie personelu kawiarni tak dalece wyzbyło się wszelkiego ciepła (z wyjątkiem Ubalda, który nie tak łatwo się zmieniał), iż Ernesto Fosca w godzinach rannych unikał tego nieprzyjemnego lokalu. Od jednego z towarzyszów, pisującego w pewnej gazetce artykuły z zakresu plastyki, rewolucyjne aż do granic wścieklizny, Ernesto otrzymał bezpłatny bilet wstępu do wszystkich prawie muzeów. W tych tedy przedobiadowych godzinach już to zwiedzał osobliwości miasta Rzymu, już przesiadywał na głodno w galeriach i muzeach. Złośliwi twierdzili, iż ten Fosca zmienią zawód: nie będzie już pono grywał na skrzypcach w kinematografie, lecz przedzierzga się w cicerona. W tym celu uczy się ruin. Była to, oczywiście, potwarz. Ernesto niczego się nie uczył. Po prostu, nie mając rano nic a nic do roboty, gnił w muzeach. Łaził od dzieła do dzieła sztuki, wchłaniał każde po raz setny oczyma, oglądał, badał, przetrawiał, taksował, umieszczał w wyziębłej dziś, a przecie młodej i pulsującej wrażliwości — i szedł dalej.

Oczywiście trafiały się i tam przygody, czyli spojrzenia, uśmiechy, rozmowy, spacery — z nieodstępną myślą o tym, że się jeść chce i że nie ma papierosa. Owe przygody znudziły się wreszcie Ernestowi. Poddawał im się dla zabicia czasu i z lenistwa. Prędzej przedobiedni czas schodził, gdy z jakaś poszukiwaczką przygód, cudzoziemką lub krajanką, paolało się i przewracało oczy do przewróconych oczu.

Zasadnicza część doby trwała dopiero wieczorem, po zamknięciu kinematografu. Kawiarnia była wówczas pełna, naładowana, nabita. Powietrza nie dostałby na lekarstwo ani odrobiny, dymu za to kłęby, warstwy i pokłady wałęsały się pod sufitem w ludzkim zaduchu. Wrzawa „sfery”, zebranej przy okrągłym stole w jednej z bokówek, zwracała powszechną uwagę. Tam właśnie roiły się i wirowały nowe myśli, idee, nazwiska, fakty, dzieła, książki, pomysły i wymysły. Ernesto Fosca cichaczem przebywał w tej zgrai. Pozycja jego upodobniała się raczej do roli statysty niż do roli czynnego i buńczucznego aktora. Słuchał i potakiwał, gdy wodzireje decydowali, potakiwał najczęściej gestem, niezdecydowanym okrzykiem, pomrukiem albo i samym uśmiechem. Lubiono go tam, gdyż nikomu z potentatów kawiarni nie narażał się ani zastępował drogi, nie wyrywał się naprzód z niczym nowszym ponad „prądy” uznane już na tym gruncie za naj ostatniejszą nowość, za kanon modny i sztandar walki ze starzyzną. Nie brano za złe miłemu braciszkowi-łacie, zwanemu „Pavoncello”, że się w chwilach niepowodzeń pekuniarnych ochotnie dobiera do braterskiej papierośnicy oraz mrugnie raz wraz na tego lub owego, żeby zań konsomację opłacić, gdyż sam szczodrą miał rękę i nie poczytywał papierosów za swą własność w szczęśliwych okresach, gdy był przy pieniądzu. Za plecyma szydzono oczywiście z jego śmiesznej tragedii, z historycznego już „solo” w orkiestrze. Śmiano się szczerze z ukrywania się, z milczenia o kinematografie, z rzępolenia rzewnych melodii w rzewnych miejscach filmów. Lubiono także tę prześliczną głowę przy stole, niewymowny wdzięk czoła, owianego istną chmurą połyskliwych włosów. Przyzwyczajono się do słabego półuśmiechu zaiste boskich warg, gdy się uśmiechały z byle czego.

Pewnego pięknego poranka Ernesto Fosca błądził w galeriach Watykanu. Zaglądał w oczy starym znajomym — Apollinowi Citaredo i Apollinowi belwederskiemu oraz wielu innym bogom i boginiom. Kiwał nad nimi głową z politowaniem, dając im znać, iż doba ich bezpowrotnie przeminęła i najmniejszego waloru nie przyznają im już wielcy artyści i wielcy krytycy z kawiarni obsługiwanej przez dobrotliwego Ubalda. Dość już mają nagiego skostnienia w mniemanym ruchu. Ziewając powlókł się dalej do ziemianki, tancerki w małym salonie masek.

Zaciszny ów trzem mniej ściągał zwiedzających, toteż Posca mógł tam swobodnie wyglądać oknem na Góry Sabińskie i błądzić leniwie oczyma po ich błękitnym zarysie. Znał od dawien dawna wszystkie przedmioty zgromadzone w tym gabinecie. Szukał tu chłodu, ukrycia się przed wiosennym upałem, przetrwania w spokoju i wśród miłych z dawna form, kształtów i wspomnień przedobiedniego łaknienia.

A jednak tancerka grecka wbrew woli i wbrew lenistwu pociągała jego oczy. Niezależnie od kawiarnianych teoryj, decyzyj i wyroków, w tajemnicy niejako przed estetami i przed sobą samym, podobał sobie w tym marmurze. Nie mógł się oprzeć impresji czysto latyńskiej, zachwytowi żywiołowemu, gdy ten różowy złom pentelikońskiego marmuru , jako czarująca naga kobieta, tańczył w jego oczach.

Wdzięk i pokuszenie jej były tak nieprzezwyciężone, iż krytycznie nastrojony obserwator począł doświadczać niejasnych a niestłumionych wzruszeń. Była bowiem w tym posągu zawarta jak gdyby suma kobiecości, obraz tego, co we wszystkich kobietach, razem wziętych, jest ich najsubtelniejszym urokiem, tajemniczym zapachem, pięknością najistotniejszą, mocą sekretną, odurzającą jako zaklęcie, które niweczy wolę. Marzenia męskiej młodości, wszechwładnie i ze wszech stron, zawsze i w każdym swoim objawie ogarnięte przez kształt kobiecy, przesycone nim od początku swego do końca, wcieliły się w bryłę tego marmuru. Nie było w tym artystycznej kontemplacji dzieła sztuki, lecz zawrót głowy, duszenie w sercu, niewiadomość w myślach i szał nerwów.

Zapomniane strofy poezji snuły się dokoła pląsów tego widma które było czymś więcej niż dziełem sztuki, bo było samym życiem, istotą życia, jego radosną treścią, jego rozkoszą, schwytaną w chwili szczęśliwej i utrwaloną na wieki. Melodie najczarowniejsze, skrzypcowe cuda, których ucho muzyka jest pełne, na podobieństwo jaskółek poczęły wirować dookoła głowy z marmuru, wieszać się u uśmiechniętych warg, u radosnych ust, w których przebywa samo szczęście bytowania, zdrowie i żądza miłości.

Ernesto Fosca zmrużonymi oczyma przypatrywał się uwodzicielce sprzed tysięcy lat i poświstywał na jej chwałę hymn najbardziej wzniosły, wymuszony przez namiętny, młodzieńczy zachwyt. Nie zdziwiłby się był wcale, gdyby ta driada, tak radośnie pląsająca, zbiegła ze swego marmurowego tronu i w skokach doskonale pięknych, nieomylnie natchnionych, porywających aż do szału, obiegła ciche schronienie, gdzie są uczczone prace przedwiecznych artystów.

Powiódł oczyma dokoła drogi jej domniemanych polotów i wzdrygnął się ze zdumienia. Niedaleko od miejsca jego adoracji stała przecudna żywa driada. Podobnie jak on, z uwielbieniem patrzała na posąg, a podobnie jak posąg, uśmiechała się radośnie. Ernesto pojął natychmiast, iż odprawiał tu samowtór z nieznajomą współwielbicielką nabożeństwo do greckiej tancerki. Zawstydził się i z miejsca rozzłościł. Psuło mu to dzień i dawało znać o głodzie. Z tą właśnie złością spojrzał jeszcze raz na nieznajomą i — oszołomiony nagłym przypomnieniem — wściekł się w dwójnasób. Przecież to była ta sama, ta z loży w filharmonii! Ależ tak, blondyna, sakramencka cudzoziemka, która go pozbawiła posady, skazała na grywanie w kinematografie, na wypijanie, zamiast normalnego śniadania, ambrozji zachwytów do greckiej tanecznicy z marmuru!

Spojrzał na przeklętą winowajczynię w sposób odpowiedni i zajrzał jej w oczy z sekretnym, a tak mocnym romańskim przekleństwem, że powinno ją było na miejscu utrupić. Ale jej nie wyrządziło krzywdy. Podniosła na przeklętnika oczy lazurowe, ogromne, niewinne, śniące o miłości, marzące — ależ tak, do licha! — marzące o nim. Zrobiło mu się niewyraźnie, ckliwo, mdło. Przypatrywała mu się błagalnie, a pochutliwie, sennie, trwożnie, żałośnie. Uśmiechała się niby to nie do niego, niby to wciąż jeszcze do tamtej przyjaciółki, ale usta jej, sto tysięcy razy piękniejsze niż usta driady, bo pełne żywej krwi, a nadto z lekka ukarminowane barwiczką, zdawały się mówić tysiące słodkich, błagalnych i dziękczynnych powitań. Ernesto Fosca był w kłopocie. Chciał po prostu wyjść z takiej dziury i zakończyć nieme gadanie oczyma, licho wie o czym. Chciał jakoś zamanifestować swe mściwe potępienie karygodnych ocznych zabiegów, dzięki którym już raz beknął porządnie. Ale nie był w stanie ani wyjść, ani czegokolwiek mściwie oczyma dokonać. Trudno znowu było zachować się jak cham, gdy tak wykwintna dama patrzy rozmarzonymi oczami.

Zaciekawiło go z lekka, co też to może być za jedna. Oczywiście, cudzoziemka. Włosy jasne jak piasek w Viareggio, świetliste, pozłociste, kręte a ogromne. Lekki słomkowy kapelusz z pękiem kwiatów ledwie je mógł objąć i związać. Jasna, wytworna suknia przesłaniała kształty tak nadobne, iż grecka tancerka w swej prawie nagości pewnie by się była zawstydziła swoich. Rysy twarzy, delikatne, subtelne, suche, pociągłe, zdradzały ów ród ludzi północnych, obcych rasie latyńskiej, a tak ją dziwnie nęcących.

W pomieszaniu, bezwiednie, piękna pani ściągnęła rękawiczkę i odsłoniła dłoń wypieszczoną, białą, o palcach jak gdyby rzeźbionych w przezroczystym marmurze, na których w dodatku połyskiwały brylanty, migocące tysiącem blasków. W zakłopotaniu swym, w rozterce, zatrwożona, zdawało się, że się zbliży, że przemów! i poda tę obnażoną rękę na powitanie. Ale — nie! Skądże! Przeszła krokami najwidoczniej wytrąconymi z pewności i równowagi na drugą stronę posągu tancerki, niby to dla obejrzenia jej z boku. Tam zatrzymała się i podniosła oczy wcale nie na rzeźbę, lecz na Ernesta Foskę. Najwidoczniej, najniewątpliwiej nim była zachwycona i jemu ofiarowywała swe uwielbienie.

Teraz już absolutnie nie wiedział, co począć. Stał, a raczej sterczał. Był zmieszany, znieruchomiały i tak dalece czuł nędze swej ordynarności, iż gotów był popełnić największą niedorzeczność, byle wybrnąć z tej sytuacji. Gdybyż się choć na chwilę odwróciła, spojrzała w inną stronę, gdybyż mu dała święty spokój! Istny wąż grzechotnik czy nawet boa! Oczy omdlałe, niemal we łzach. Usta w uśmiechu. Cała postać zdawała się podawać nieśmiało naprzód, hamować się bezsilnie, zęby nie iść ku niemu…

Ernesto popełnił największe głupstwo, jakie na tym padole można było popełnić: spojrzał na nieznajomą całą pełnią ślepiów i zaczął się do niej z baranią radością uśmiechać. Zrobił to właściwie z nałogu, z głupoty czy dla ratowania się z tej zawikłanej sytuacji! — licho go wiel Jeszcze chwila i ukłonił się z elegancją skrzypka drugiej klasy. Uszczęśliwiona, odpowiedziała skinieniem głowy. Wtedy już nie było rady: klamka zapadła. Podszedł bliżej i przemówił ochrypłym głosem, a włoską francuszczyzną:

— Chcę pani złożyć podziękowanie za pozbawienie mię posady.

— Pozbawienie posady? Ja… pana… posady — rzekła w zdumieniu, najdoskonalszą francuszczyzną, jaką Ernesto Fosca słyszał kiedykolwiek na Apenińskim Półwyspie. Tak jest, pani!

Jakże to mogło się stać? Jak? Kiedy? Przecie pani była dwa miesiące temu w filharmonii tutejszej, na koncercie sobotnim. Graliśmy Czajkowskiego i Wagnera. Szedł „Tannhäuser”.

Uśmiechnęła się rozkosznie, tak rozkosznie, iż Ernesto nie żałował głupstw, których tego dnia tyle już napalił.

— Pamięta pan jednak, że wtedy byłam w filharmonii!…

— Jeszcze by też! Nigdy ten dzień nie wyjdzie mi z pamięci! Nigdy!

— Doprawdy? — zagadnęła rumieniąc się, barwiąc się wszystka od fali krwi, aż jej twarz, odsłonięta szyja i zarysy ramion przybrały barwę pentelikońskiego marmuru.

— Tak jest, pani! Nigdy ten dzień nie wyjdzie mi z pamięci, bo wtedy właśnie dostałem dymisję.

Sposępniała, zbielała, jakby ją północny śnieg owiał i zmroził.

— Nic nie rozumiem!… — rzekła w strapieniu.

— Otóż — było tak, pani. Istotnie, zapatrzyłem się — i zrobiłem skandal.

— Pamiętam, oczywiście! Ale skandalu… żadnego nie przypominam sobie! Jaki skandal?

Fosca obejrzał się na wszystkie strony, w obawie, czy nikt nie podsłuchuje, i mruknął w zaufaniu:

— Zagapiłem się na panią i puściłem na skrzypcach drugi raz ten sam głos, który już dawno poszedł sobie do licha. Zaraz mię też wylali. To pani wina!

— Nic o tym nie wiedziałam! Pierwsze słyszę l — zawołała z najgłębszym zmartwieniem.

— Pewnie! Bo i skąd mogła pani wiedzieć…

— Ale to istotnie moja wina! Ja jestem winna! Pamiętam, pamiętam! Ja pierwsza zaczęłam i ja jestem winna!

Obydwoje parsknęli śmiechem. Lecz cudzoziemka wnet spoważniała.

— Panie, to nie może być, żeby pan przeze mnie tracił posadę. To nie może być żadną miarą!

— A, łatwo to powiedzieć…

— Więc co robić?

— Ej — a cóż robić? Nic. Cóż to panią obchodzi?

— Jak to, co mię obchodzi! Tak być nie może!

— Proszę pani — o czym też tu rozprawiamy…

— Nie i nie! Moja wina — sam pan przyznał.

— Takem sobie powiedział, ot, żeby panią oświecić.

— To bardzo dobrze, że mi pan powiedział.

Fosca uśmiechnął się z męczeńską ironią.

— Dobrze, niby dlaczego?

— Coś trzeba na to poradzić! Tak być nie może!

Zbliżyła się do niego i serdecznie zajrzała mu w oczy. Wyciągnęła nieśmiało rękę i dotknęła jego ręki. Szepnęła cicho, serdecznie, szczerze:

— A czy dostał pan aby inną posadę?

— Akurat tu, w tym Rzymie, posady rosną jak grzyby po deszczul Zresztą, co to panią obchodzi…

— Czy mię obchodzi… — westchnęła przelotnie.

— Przecież ja nie wiem nawet, z kim mam zaszczyt rozmawiać o posadzie… — mruknął Fosca.

— I to prawda! Nie zapoznaliśmy się jeszcze, a rozmawiamy jak znajomi. Choć — co do mnie, to ja wiem, jak się pan nazywa.

Przez chwilę wahała się w najpowabniejszym zawstydzeniu, a później wyznała:

— Pan się nazywa Ernesto Fosca, skrzypek…

— No, przypuśćmy. A pani?

— Ja? — westchnęła z cicha. — Ja… jestem tutaj obca. Jestem Rosjanka. Z daleka, z Petersburga. Pan wie? Jest takie miasto… carskie… Petersburg… — powtórzyła sylabę za sylabą.

Fosca nadął się, iż biorą go tutaj za analfabetę. Mruknął tedy wyniośle.

— Wiem Miałem tam jechać z koncertem, ale do tego niedoszło Impresario skrewił… Dawniej miałem zamiar… A pani tutaj na długo?

— Nie, nie na długo. Jakiś czas. Jestem tutaj… z mężem

— Z mężem? — Czy tak?

— Z mężem… — powtórzyła poważnie. — Nie podoba się to panu?

— Mnie? Czy ja wiem? Myślałem w pierwszej chwili, że pani jest bez męża. Ale może być i z mężem Owszem.

— Mój mąż jest wysokim, nawet bardzo wysokim dygnitarzem na dworze carskim… — rzekła pośpiesznie.

— W Rosji prawie wszyscy mieszkańcy muszą być niesłychanie wysokimi dygnitarzami, bo skoro tylko do nas stamtąd kto przyjedzie, to jest albo księciem, albo jeszcze czymś okropniej wielkim.

— Mąż mój jest w istocie czymś okropnie wielkim. Ale co tam! Nie o tym. przecie mowa, tylko o pańskiej posadzie. Ernesto przybrał postawę niezłomną i odtrącającą.

— My tutaj, w naszej skromnej Italii, jesteśmy na swych niskich miejscach bardzo drażliwi, gdy mowa o naszych maleńkich tytułach i posadkach. Nie lubimy o tych rzeczach rozmawiać, a trudno nam jest znosić litość cudzą.

Powiedziawszy ten aforyzm jeszcze bardziej zdumniał i napęcznial.

— Ach, tak! To mówmy co prędzej o czym innym! Ale przecie pan jeszcze nie odchodzi? — szepnęła z prośbą utajoną w tonie głosu.

— Jeszcze nie, skoro pani raczy ze mną mówić.

— Bardzo raczę mówić!

— A gdzież jest mąż pani?

— Mąż mój jest tutaj, w muzeum.

— A! — nawet tutaj…

— W jednej z sal sąsiednich. Może sobie ogląda Rafaela… Bo mój mąż należy jeszcze do tych sfer zacofanych, co to wciąż uwielbiają Rafaela… Epoka Stendhala…

— Rafaela uwielbiamy wszyscy… — rzekł Ernesto w sposób wyniosły i nie pozbawiony tajemniczości.

— Ale pan… Pan przecie obcuje wciąż z ludźmi o najnowszych poglądach, z elitą, z prekursorami. Pan idzie w jednym szeregu z nowatorami, z burzycielami, z tą śmiałą, młodą dziczą, z falą szaloną, dążącą do zwycięstwa.

Fosca zmrużył oczy dając znak, że istotnie dąży wraz z innymi do jakiegoś zwycięstwa.

— A skądże to pani wie, że ja pijam kawę z tą „dziczą”? — dorzucił pytanie na wszelki wypadek.

— Wiem! — rzekła z błyskawicą w oczach.

— Proszę pani… A jeżeli mąż pani przyjdzie tutaj, do tej sali delle maschere, jeżeli nas zastanie tak oto swobodnie i przyjemnie rozmawiających… Gotów mię jeszcze kazać porwać, bić tym jakimś specjalnym knutem, wywieźć w kibitce na jaki ów Sybir, zakuć w kajdany, a co najmniej kazać tajnym agentom odstawić z naszego Rzymu do Petersburga…

— Porwać pana z Rzymu do Petersburga! Byłoby to ponętne, jeśli nie dla mego męża, to dla innych osób w naszej rodzinie. Ale to panu nie grozi. Nie. Mój mąż jest to grzeczny i delikatny gentleman, dyplomata, prawnik, nawet prawodawca, amator sztychów, akwafort, akwatint i innych jakichś tam jeszcze grawiur. Po prostu przedstawię pana.

— Ale… skądże! Jakim sposobem? Przecie się jeszcze wciąż nie znamy.

— Ja, widzi pan, jestem despotka. W Rosji wszyscy jesteśmy despotami. Tam — co człowiek to despota, tyran i rozkazodawca.

— A któż słucha?

— Ci, co się im rozkazuje. W danym razie pan musi słuchać.

— O, co to, to nie! Nam rozkazywać nie tak łatwo. Noi siamo latini!

— Latini… — powtórzyła cudzoziemka, wpatrując się z namiętnym szaleństwem w jego przepaściste czarne oczy, nad których głębią przepływał połysk srebrzysty.

— Nie będzie pan po dobremu, z posłuszeństwem słuchał? — spytała cicho.

— Nie wiem, jak to tam będzie… — odrzekł nie wiedzieć czemu również cicho.

Ozionęło go diabelskim pokuszeniem przejmujące piękno jej postaci, zapach jej perfum, przeszył go na wskroś biały blask jej zębów, przeniknął go karmin jej ust i pochłonęły lazurowe oczy, ponad których chłonny urok jeszcze nigdy nic wzniośłejszego nie widział.

— Skąd pani wie, że mnie na imię Ernesto i w dodatku jeszcze — Posca?

— Od moich tajnych agentów, od szpiegów — rzekła przymrużając śliczne oczy.

— A pani jak na imię?

— Ja noszę rosyjskie imię Zinaida.

— Dziwne imię. Nie słyszałem.

— Nie podoba się?

— Nie.

— Co tu robić?

W tej chwili dał się słyszeć szelest kroków i wszedł do sali człowiek starszy, a tak dziwnie elegancki, że wydawał się wszystek jakby zaprasowany i nieco zanadto prosto z igły. Był to osobnik już głębiej draśnięty zębem czasu, a tylko dzięki nadzwyczaj starannemu wygoleniu, wyszczotkowaniu, wypomadowaniu i wygumowaniu jeszcze jakoś podetektryzowany. Wąsy jego duże i rzadkie były rozpostarte, niby na drutach, we dwie strony suchej i kościstej twarzy o oczach siwych, przenikliwych i napastujących najniewinniejszych obywateli. Widząc Ernesta rozmawiającego z piękną Zinaidą starszy pan zatrzymał się i swym przeszywającym wzrokiem mierzył Włocha.

— Oto mój mąż — szepnęła nieznajoma do Ernesta.

Mówiąc to skinęła głową na męża i przywołała go.

— Michel — rzekła powabnie — oglądamy z panem Fosca tancerkę. Gdzieś się podziewał? Czy wiesz, Michel, pan Fosca przeze mnie stracił posadę

— Posadę stracił? — dziwił się Rosjanin francuszczyzną nie mniej poprawną niż wymowa jego żony.

— Pan pozwoli, że go zapoznam z mym mężem… — rzekła do Ernesta.

— Pani!

— Mój mąż, pan Fosca… — wtrąciła pośpiesznie, z lekkością, niczym jakiś szczegół nieważny.

Rosjanin wymówił jakieś nazwisko, złożone z szelestnych spółgłosek, i wyciągnął do Foski rękę suchą, kościstą i dziwnie, nadmiernie wymytą. Eraesto czuł się w sytuacji bardzo niejasnej. Skądże, jakim sposobem wpadł w tę znajomość?

— Pan utracił posadę przez moją żonę? — zapytał dygnitarz jak na śledztwie.

— Och, drobiazg! — wybełkotał Posca nie mogąc dość szybko namacać w ustach francuskich wyrazów i nie wiedząc, jak tu wytłumaczyć ową utratę posady.

— Pan Fosca jest muzykiem, skrzypkiem. Grał w tutejszej filharmonii. Ja skierowałam na pana face-a-main, gdyż, jak ci wiadomo, interesują mię bardzo skrzypkowie orkiestry Badam tę sprawę. Dzięki tym moim obserwacjom i badaniom pan się pomylił…

— Doprawdy? Współczuję panu!… — mówił Rosjanin uśmiechając się tak szczerze, iż można było widzieć obie połacie jego wypróchniałych zębów.

— Michell — krzyknęła piękna pani. — Ty sobie współczujesz, ale pan stracił posadęl Rozumiesz to czy nie? Stracił posadę!

Michel wzruszył z lekka ramionami. Po chwili spojrzał na Ernesta swymi rybimi oczyma i mierzył go od stóp do głów spojrzeniem tak zimnym i przeszywającym, że muzyk stracił zupełnie pewność siebie. Nawet wówczas, gdy już stanowczo należało zmienić przedmiot rozmowy, kamienne spojrzenie nie opuszczało Ernesta.

— Cóż tak patrzysz! — zaperzyła się piękna Zinaidą. — Łatwo ci patrzećl..

— Łatwo, niełatwo… — wycedził Michel przez swe niezbyt idealne uzębienie. — Cóż mam począć, mój aniele?

— Myśl o tymi

— Myślę.

Obydwoje zajrzeli sobie w oczy i przerzucili wzrokiem jak gdyby jakieś wyrazy. Ernesto począł wypowiadać niepoprawne gramatycznie wyrazy francuskie, zawierające w sobie zamiar pożegnania się i odejścia.

— Dokąd pan chce iść, dokąd? — pytała Rosjanka.

— Na obiad, pani.

— Nigdyl Michell — zawołała na męża.

— Pan pozwoli, że zjemy dziś obiad razem, u nas… — uprzejmie zwrócił się Rosjanin do muzyka.

— Przepraszam bardzo, ale nie jestem przygotowany. Czekają na mnie. Państwo wybaczą…

— Nie, nie wybaczymy! Jedzie pan z nami i basta! Mieszkamy w willi „Ifigenia”. Nie będzie nikogo oprócz nas, więc nie potrzebuje pan przebierać się ani stroić. Porywamy pana, wprawdzie nie do Rosji, lecz do „Ifigenii”. Nie ma o czym mówic!

— Nie mogę, pani. Jestem zupełnie nieprzygotowany. Państwo pozwolą, że kiedy indziej…

— Nie i nie! To już zdecydowane.

— Despotyzm rosyjski, panie… — śmiał się dostojnik zwany Michelem.

Ernesto Fosca, mając w pamięci kołnierz swego surdutami krawat, mankiety, gors koszuli, zakończenia rękawów, klapy, guziki i tak dalej, czerwienił się i mieszał coraz bardziej. Lecz nie znalazł w sobie dość siły do oporu. Brakło mu francuskich wyrazów i decydujących argumentów. Czegoś się zawstydził, czegoś przeląkł, czymś stropił, i jak na ścięcie szedł z tymi obcymi ludźmi poprzez sale muzeum, przez przedsionki i dziedzińce poza bazyliką, aż do powozu stojącego w cieniu kolumnady Świętego Piotra. Nim się spostrzegł, już jechał dokądś — w istocie przemocą porwany.

Jadąc powozem przez miasto Emesto Fosca rozglądał się na prawo i na lewo w obawie, czy kto ze znajomych nie zobaczy tego nagłego wywyższenia. Na szczęście nie dojrzał ani jednego z kawiarnianych wykpiszów. Powóz przebiegł główne ulice, Piazza del Popolo, wielką bramę i pognał długą, zamiejską drogą. W pewnym miejscu skręcił, piął się przez czas pewien pod górę wyżwirowanym półkolem obmurowania i zatrzymał przed bramą pięknej willi na wzgórzu. Bramę natychmiast otwarto i powóz zajechał przed przedsionek. Muzyk doznawał uczucia, iż sam wlazł oto na ekran kinowy, przed którym codziennie musi wygrywać, i pokazuje samemu sobie jakieś niestworzone ambaje przygód. Dygnitarz rosyjski poprosił go dwornie, żeby wszedł do wnętrza.

W obszernej sieni lokaje ściągnęli z ramion Ernesta podrudziałe paletko z uszanowaniem, a nawet z namaszczeniem, oglądając rozmaite zabarwienia i wygniecenia jego kostiumu. Zaproszono gościa, żeby wszedł do salonu. Piękna pani gdzieś znikła i tylko jej mąż dotrzymywał towarzystwa stropionemu artyście. Poprowadził go do bocznego gabinetu i zaproponował czy przed podaniem obiadu nie zechciałby obejrzeć kolekcji grawiur, świeżo nabytych tutaj w Rzymie i w innych miastach słonecznej Italii.

Fosca chętnie przystał, rad, że czymkolwiek załata dziwaczność swej obecności w tym miejscu i zagłuszy wewnętrzną rozterkę. Przywołany lokaj z pośpiechem przysunął pewien przyrząd na kółkach, którego drabinki rozłożone we dwie strony utworzyły jakby ogromną rozłożoną księgę. Można było na tym pulpicie wygodnie przekładać wielkie arkusze sztychów. Fosca poświęcił się temu z przejęciem, kiedy niekiedy wygłaszając jakieś banalne, przeważnie pochwalne, określenie tego lub owego sztycharskiego dzieła.

Nie obejrzał jeszcze trzeciej części zbioru, gdy do gabinetu niepostrzeżenie wsunęła się piękna gospodyni. Zobaczywszy ją bez kapelusza i w innej sukni Ernesto tknięty został jej urokiem. Kapelusz już nie zasłaniał jej przepysznych, połyskujących włosów i czoła, okolonego ich barwami ze szczególną harmonią. Ciemna atłasowa suknia odsłaniała i uwidoczniała szyję wynurzającą się, jak doskonale piękne dzieło, znad uchylonych zarysów młodocianych piersi i spomiędzy ramion, zaiste alabastrowych. Piękna pani przysiadła niepostrzeżenie z boku i nieco z tyłu za Ernestem. Przypatrywała się scenom, portretom i widokom, które się przewijały przed jej oczyma.

— Grawiury, grawiury… — mówiła z cicha, a w taki sposób, ze szept jej warg wpadał wprost do ucha Ernesta.

— Czy podają? — zapytał dyplomata.

— Za chwilę. Czekamy jeszcze na Sieriożkę.

— Powinien już być.

— Zobacz. Może przyszedł.

Mąż wysunął się z tego gabinetu. Słychać było słabe skrzypnięcie deszczułek posadzki, gdy się kroki jego oddalały. Skoro zaś ucichły zupełnie, Fosca znowu stracił pewność siebie. Nie wiedział, jak się teraz zachować. Czy się odwrócić, zaniechać mechanicznego oglądania, co mówić? Usiłował zdobyć swobode, być sobą, a jak na złość coraz bardziej tracił się i gubił. Na szczęście usłyszał zapytanie:

— Czy nie chciałby pan zagrać?

— Nie mam tu skrzypiec.

— To ja poślę po skrzypce

— Po moje?

— Właśnie!

— Moje skrzypce są w kinematografie.

— Poślę po nie. Pan napisze karteczkę, żeby wydali.

— Doskonale!

Fosca wydobył stary i zniszczony portfel i w pewnej jego przegródce wyszperał pogięty i zabrudzony swój bilet wizytowy. Nasmarował ołówkiem żądanie wydania skrzypiec. Pani Zinaida zadzwoniła, wręczyła służącemu bilet i kazała natychmiast przynieść z lokalu kinematograficznego skrzypce Ernesta.

Załatwiwszy tę sprawę wywabiła swego gościa z gabinetu sztychów i zaprowadziła go do narożnej alkowy, gdzie stał czarny, krótkotułowy, błyszczący Bechstein na niewielkimpodwyższeniu. W głębi tej bokówki rozstawione były niskie sofy, szerokie i wygodne, niczym starorzymskie łoża — oraz jaśniało kilka mebli z drzewa brzozy, zwanego czeczotką albo rokietą, o przedziwnie mozaikowym rysunku rocznych słojów, których flader powyginany w najrozmaitszy sposób sprawiał wrażenie delikatnego marmuru z Sieny, zdobionego najfantastyczniej. Meble te były obce dla włoskiego oka Foski, toteż naiwnie spytał swą przewodniczkę, co to jest za drzewo. Nie umiała mu powiedzieć.

— Po naszemu, w naszym rosyjskim języku nazywa się to drzewo — korelskaja bierioza. Proszę powtórzyć!

Emesto krztusząc się powtórzył:

— Korelskaja bierioza.

— No, dobrze, barbarzyńco — rzekła. — W nagrodę wolno panu będzie wyjść na taras.

Wyszli obydwoje na taras willi, przypartej do wyniosłego zbocza, zawieszony nad parowem. W oddali widać było Pindo z jego masą drzew i białymi willami przeglądającymi spoza zieleni. Daleko błękitniał.! szumiał wielki Rzym.

Z tarasu wiły się w zakosy schody prowadzące w dół aż do cichej, zamiejskiej bocznej uliczki. Chłodny wiosenny wiatr, w którym zapach róż polatał, rozdmuchiwał jasne włosy cudzoziemki Zinaidy i wprawiał w drżenie delikatne zakładki atłasu, które otaczały jej szyję. Pochyliła się nad parowem, oparta na żelaznej balustradzie, i pokazywała muzykowi kamienne schody zbiegajace w dół, a raczej pnące się z tej niziny ku górze i ku wysokiemu balkonowi. Fosca przypatrywał się z uwagą tej drodze, myśląc wciąż o tym, co on tutaj robi, po co tu jest. Wściekle jeść mu się chciało. Gdyby tak zdarzyła się sposobna chwila, gdyby tak miał pod ręką swój wyszarzany „pardesiuczek”, kapelusz i laskę, zbiegłby oto z tego balkonu krętymi schodami i pognał do macierzystej garkuchni na smakowitą, gęstą minestrone i spaghetti, które tam już cierpliwie czekają pod ręką starej Verginetty. A tu tymczasem piękna pani cudzoziemka zaczęła znowu coś za wiele prawić. Mówiła o tym samym temacie, o dymisji, o swojej winie, dzięki czemu narażony jest teraz na prywacje i niedostatek. Wyprostowała się, orzysunęła bliżej l szepnęła:

— Chce pan żyć ze mną w przyjaźni? W dobrej i nieprzymuszonej zgodzie?

— Ależ tak, pani!

— Otóż…

Zawahała się, zakłopotała. Wreszcie rzekła:

— Widzi pan, jest taka sprawa… Jestem winna, że pan stracił posadę. Muszę to naprawić. Mój mąż… Mój mąż musi uiścić się… Nieprawdaż? Musi dać pewne odszkodowanie za utratę tej posady. Czy nie? Czy nie?

~ Nie rozumiem pani — mruknął twardo Fosca czując, że się pod nim nogi uginają.

— Nie rozumie pan? — mówiła tracąc również pewność siebie…

— Nic a nic!

— Mój mąż znajduje, że powinniśmy pomóc panu. Przecie to pana nie może obrażać.

— Pozwoli pani, że ją pożegnam! — rzekł Fosca zmrużając oczy, żeby nie ujawnić zawartego w nich wstydu, poczuć zniewagi i gniewu.

— Dokąd pan chce iść, dokąd? — rzuciła natarczywie.

— W tym, że mąż pani chce mi coś tam ofiarować, a pani to proponuje, jest dla mnie zniewaga, na którą niczym nie zasłużyłem. W ogóle… jestem tutaj… jestem tutaj… nie na swym miejscu! Pozwoli pani, że sobie już pójdę.

Stała o krok przypatrując mu się spod oka. Spostrzegł, iż pewna drobna żyłka na jej szyi drga, bije silnie ledwie dostrzegalną pulsacją, ni to dzwon tajny, bijący wewnątrz na trwogę. Zrobiło mu się dziwnie żal tej małej, śniadej, prawie niewidocznej żyłeczki.

— Już nigdy, nigdy, przenigdy z czymś podobnym… Nie ośmielę się! Nigdy!! Przysięgam! — mówiła prawie bez tchu, usiłując spojrzeniem, gestem, głosem, niemal krzykiem przebłagać Włocha.

— „Mon vene est petit, mais je bois dans mon verre”… — powiedział Fosca ni w pięć, ni w dziewięć, aczkolwiek z wielką godnością.

— Skończone! — zawołała radośnie… — skończone raz na zawsze i już nigdy o tym ani słowa! Chodźmy…

Wrócili do pokoju z Bechsteinem. Z gospodarzem, który już zdążył przywdziać czarny żakiet, rozmawiał młody człowiek. Był ryżawy, troszeczkę piegowaty, ale zgrabny i wykwintny. Całował rękę pani Zinaidy z elegancją, nie spuszczając ani na chwilę swych bladoniebieskich oczu z twarzy muzykanta.

— Monsieur Fosca, monsieur Emielianow… — rzekła pani Zinaida.

Ernesto potoczył oczyma i spostrzegł, że mąż gospodyni, stojąc nieco z boku, przypatruje się osobom zgromadzonym w tym pokoju z wyrazem nieopisanej ironii. Zdawało się, że lada chwila zaniesie się od śmiechu. Na wargach jego czaił się uśmiech złośliwy i jakby zdyszany od rozpędu w szyderstwie.

Młody człowiek nazwany Emielianowem skłonił się Ernestowi z daleka. Zaraz też, bokiem do niego zwrócony, zaczął półgłosem rozmawiać z mężem Zinaidy w niezrozumiałym rosyjskim języku.

Zinaida przeszła do sąsiedniego salonu i skinieniem głowy poprosiła za sobą trzech mężczyzn. Salon był duży, pusty, błyszczący. Stołki i sofki empirowe, pokryte różowym atłasem, stały tam, istne niemowy, wzdłuż ścian niepokalanie białych.

— Kto to jest ten piegowaty pan? — zapytał Fosca.

— Właściciel tej willi, Emielianow.

— Co to za jeden? Co on tu robi?

— Jak to — co robi? Nic nie robi. To milioner, może nawet miliarder, członek naszego poselstwa tutaj w Rzymie.

— Kocha się oczywiście w pani? — zapytał ze śmiechem.

— Skądże to takie przypuszczenie?

— Przecie to widać.

— Być może… — bąknęła wydymając wargi.

— Skądże taka pogarda?

— Bo cóż by mnie mogła obchodzić miłość takiego indyczego jaja, gdyby mię nawet swymi amorami obdarzało.

— Więc w pani może się kochać tylko piękny człowiek?

— O, tak! Piękny! Piękny! Piękny jak pan!

— Alboż ja jestem piękny?

— Niby to pan nie wie! Pan jest cudowny, przecudowny, najpiękniejszy, najzgrabniejszy, najwytworniejszy z ludzi na kuli ziemskiej.

— Szczególniej w tym ubraniu…

— Nie suknia człowieka zdobi, tylko człowiek suknię.

— Tej sukni nie jestem w stanie żadną miarą ozdobić, chociaż jestem w łaskawych oczach pani tak piękny.

— W moich łaskawych oczach… — mówiła zwolna, patrząc mu w oczy, zaglądając w źrenice, ogarniając jego wzrok swymi fiołkowymi tęczówkami i tonąc nawzajem w jego wzroku, Jak niebo tonie w wodach ziemi.

Dwaj panowie weszli do salonu, wciąż z żywością rozmawiając. Członek poselstwa carskiego spomiędzy swych białych rzęs miota! w Ernesta Foskę istne granaty wybuchowe spojrzeń. Każde poruszenie jego, każdy gest, brzmienie głosu znamionowało zazdrość bez miary i granic. Na szczęście wszedł do salonu nowy gość, czarny, niski, perkaty, przysadzisty Włoch, o twarzy czerstwej i zdrowej jak dojrzewający pomidor. Posunięciami ruchliwymi, a pełnymi elegancji, ten nowy gość witał panią Zinaidę, jej męża i zazdrosnego Emielianowa. Na widok Ernesta wparł w muzyka swe świecące, okrągłe oczy. Gdy Michel przedstawił mu „signora Foskę”, przybysz uśmiechnął się cierpko i rzucił pytający rzeczownik:

— Skrzypek?

Otrzymawszy potwierdzającą odpowiedź już się owym „skrzypkiem” nie zajmował, nie widział jego obecności. Rozmowa potoczyła się teraz na przemiany po francusku i po angielsku. Wszyscy mówili tymi obydwoma językami tak łatwo, lekko, potoczyście, wprawnie i barwnie, jakby to były ich mowy rodowite. Ani włoskich, ani rosyjskich wyrazów nie zażywano. Wychodziło na to, że byłaby w tym pewna niewłaściwość Ernesta zachwycała owa łatwość przerzucania się od mowy do mowy, owa możność narzucania się ze swobodą w którymkolwiek z tych języków, zażywania obudwu w miarę chęci impulsu, jakiejś wygody, co przypominało mu ruchy człowieka rozespanego w dobrym łóżku. Ocknął się oto po twardym i dobroczynnym śnie, wygodnie mu jest leżeć na prawym boku, ale jeszcze milej, jeszcze wygodniej będzie na lewym, więc się obraca zażywając nadmiaru rozkoszy.

Lokaj wszedł do salonu i coś niezrozumiale zaanonsował. Zinaida podążyła naprzód do sąsiedniego pokoju — za nią mężczyźni.

Michel pieczołowicie przepuszczał przed sobą „skrzypka”. Miejsce ostatniego wypadło na prost gospodyni. W czasie rozmowy mógł patrzeć na nią twarzą w twarz i podziwiać jej urodę. Twarz jej była szczególnie dziewicza, jakoś czysta, nie tknięta żadną zmazą, iście wiosenna. Włosy lśniły i promieniały na słońcu, które wpadało do pokoju przez okno. Policzki barwiły się raz wraz, a usta uśmiechały po dziecięcemu odsłaniając dwa szeregi przecudnych zębów.

Jakże smakował artyście obiadl Początkowo wygłodniały bezśniadaniowiec, wstydząc się prostactwa swych ruchów i nędzy odzienia, usiłował mało jeść. Ledwo, ledwo dziobał kawałeczki mięsa czy ryby. Ale doskonałość potraw była tak wszechmocna, że go smak jedziwa pokonał absolutnie. Ernesto począł jeść i pić. Cóż za wino! Jakaż kawa! Co za likier!

Wina wypił sporo. Był syty. Czuł się znakomicie i począł nic sobie nie robić z trzech „burżujów”, których miał na podorędziu. W pewnej chwili, gdy przydługo milczał, Zinaida zagadnęła go:

— O czymże to pan tak uparcie myśli?

— Myślę — rzekł w sposób porozumiewawczy — że ja w istocie bardzo nędznie mieszkam, jem, piję, śpię i w ogóle pędzę żywot.

— Ach, to dobrze, że pan o tym myśli! — zawołała ze szczerą radością.

— I cóż mi przyjdzie z myśli…

— To już początek. Dobry początek! A co, zagramy? Ci trzej panowie pójdą sobie na cygara i papierosy, a my spróbujemy. Może się uda… Dobrze?

— Bardzo dobrze!

Fosca znalazł się znowu obok fortepianu. Wydobył skrzypce z futerału. Gdy je teraz miał w ręku, poczuł pewność siebie i męstwo. Nareszcie odeszło od niego zestrachanie i skostniałość. Jakże doskonałe było życie, którego tutaj zakosztował!

Pani Zinaida usiadła przy fortepianie. Wyszukała wśród masy nut „Appassjonatę” Beethovena i rozłożyła ją na pulpicie. Poczęła próbować. Fosca nastroił skrzypce i powiódł smyczkiem po strunach. Jego włosy o fioletowym połysku przewiał teraz jakowyś wiatr radosny i porywczy. Posłyszał swe doskonałe dźwięki, swe tony chłoszczące nerwy, zachwyt wyrywające z leniwego ciała.

Szczęśliwie, nieomylnie poniosła się melodia boskiego dzieła. Rzęsiste, siekące skojarzenia brzmień wzmagały się i potężniały. W pewnej chwili trzeba było przewrócić kartę nut, na którą akompaniatorka bezradnie spoglądała. Emesto musiał przerwać i, dla przewrócenia karty, nachylił swą twarz niemal do twarzy Zinaidy. Wtedy usłyszał głos cichy, błagalny, oszalały z zachwytu, tchnięty w samą konchę swego ucha:

— Ernesto!

Sądził, że go słuch myli. Rzucił się do skrzypiec. Teraz — jakże nerwowo, jak namiętnie, jak szalenie biegły jej palce poprzez klawiaturę! Ernesto słyszał nie kołatanie w struny, lecz głos samej muzyki. Pewne uderzenie, pewien żywy głos zdawał się wymawiać, jak przed chwilą, jego imię, wzywać go, wołać. Ten dźwięk, ta mowa spiskowa muzyki zdawała się rozsuwać wewnątrz jego duszy jak gdyby błonę tajemną, oddzielać połowę od połowy i docierać do ostatniej głębi. Usłyszał muzykę. Pieśń żywa ocknęła się w nim i jak anioł wzniosła się z dna duszy. — Zagrał.

W pewnej chwili rzucił okiem dokoła. Trzej mężczyźni siedzieli na wygodnej sofie. Najdalej kurczył się w kącie Emielianow. Głucha i głęboka rozpacz wyryta była na jego twarzy.

Pieśń odleciała; Ernesto zadał sobie pytanie:

„Co ja tu robię! Po co tu jestem?”

Czuł tu coś niedobrego. Nie podobał mu się własny tryumf i ta moc, którą roztaczał nad uroczą cudzoziemką. Spojrzał na nią z góry tym władczym, nieokiełznanym spojrzeniem, jakie rzuca grający artysta. — I oto — jak się dosłuchał muzyki, tak samo dopatrzył się piękności w tej kobiecie. Od poruszeń i pochyleń się w czasie gry uchylały się pasma wątłego atłasu, odsłaniając piersi niczym dwie białe gołębice miłośnie do siebie wzajem nachylone — odsłaniała się szyja i barki aż do łopatek, pełne piękności nieopisanej, niewysłowionej, jedynej a wieczystej. Fosca nie czuł w sobie namiętności, lecz chłonął piękno samo, istotę, bytowanie, objawienie i moc jego nieśmiertelną. Jego płomieniste, srebrnie migotliwe oczy zajaśniały od zachwytu bez granic. Czuł, że krew ścina mu się w żyłach od mrozu natchnienia i ścieka aż do stóp. Gdy przyszło znowu przewrócić kartę nut, powiedział z cicha:

— Carina!

A gdy po skończeniu tego muzycznego utworu pani Zinaida odeszła od fortepianu, Ernesto uczuł jej nieobecność w sobie samym. Było to uczucie niesamowite, jakby jaźń rozdwajała się, jakby się sam od samego siebie odrywał, oddzielał, odłączał i oddalał. A skoro szelest jej sukni znowu dał się słyszeć, muzyk uczuł trudne do wyjawienia upojenie, spokój i szczęśliwość,

Zbliżała się godzina piąta, początek kinematografu. Fosca zapakował skrzypce, okrył je kołderką, pożegnał się z Michelem i jego żoną, wysunął na taras i po stromych, bocznych schodach zbiegł na ulicę. Daleko, spod bramy del Popolo, obejrzał się poza siebie. Widać było na wzgórzu oświetlone okna willi „Ifigenia”.

— Korelskaja bierioza… — wyszeptał wkładając w te niezrozumiałe brzmienia niezrozumiały dlań zawrót własnej głowy, popłoch w sercu i zamęt w uczuciach.

Po upływie kilku dni od pierwszej wizyty w willi „Ifigenia” Ernesto Fosca dostał od pani Szczebieniew bilecik, zapraszający go znowu na śniadanie „ze skrzypcami, a nawet bez skrzypiec”. Ernesto poszedł ze skrzypcami i po śniadaniu grał z panią Zinaidą. Między godziną tych poobiednich rozkoszy muzycznych a początkiem seansu w kinematografie, gdzie Fosca musiał być obecny, zostawało parę godzin wolnego czasu. Ten to czas zużytkowano pracowicie, przeznaczając go na grę innego rodzaju, czyli po prostu na bridQe’a. Grał sam Szczebieniew, jego żona, milioner Emielianow i Fosca. Nim nadeszła godzina piąta, gra musiała się kończyć, gdyż muzyk bał się jak ognia utraty posady, a nawet sama pani Szczebieniew jak oka w głowie pilnowała czasu muzycznego urzędowania swego przyjaciela.

Gra w karty szła o tak grube stawki, że Fosca zasiadając do zielonego stołu doświadczał zawrotu głowy. W porę piękna opiekunka szepnęła mu niemal do ucha. żeby się tych grubych kuszom ni(— lękai bo jeśli czego Boże broń! — przegra uno pożycza mu pieniędzy na zapłacenie przegralej Śmieszna iście hołocka pycha, nie pozwalająca przyznać się do niedostatku, skłoniła Foskę do udawania, że się nie lęka przegranej! Na szczęście starorzymska Fortuna sprzyjała niepospolicie potomkowi Rzymian: wygrał kolosalną na iego stosunki sumę, blisko czter-y tysiące lirów Szczęście sprzyjało mu tak dalece, że można było poczytywać je za pozostające w zmowie z uroczą Zinaidą, a nawet z jej mężem. A.le jakże to Fosca mógł poczytywać za spiskowca w tej sprawie ponurego Emielianowa? Wolał tedy poprzestać na wierze w swe szalone szczęście do gry w karty. Po rozliczeniu się rudy Emielianow, „Sienożka”, zażartował nawet ze słowiańską rubasznością z wygranej Ernesta. Puścił się na cierpki dowcipek, iż „szczęście w kartach odbiera szczęście w miłości’

Dostojny Szczebieniew zmarszczeniem dyplomatycznego czoła odsunął daleko ten temat rozmowy, wykreślił go skrzywieniem ust z programu wesołej gawędy. Fosca szedł do swej .budy” w szczęśliwym usposobieniu ducha. Liczył i przeliczał kapitały zawarte w zestarzałym pugilaresie, nie przyzwyczajonym do takich ciężarów A więc — ubranie wiosenne, bielizna, kapelusz, lekkie buty, laska, chustki do nosa — ach, Austki do nosa! Na zakręcie ulicy Capo le Case, przed sklepem rękawicznika, wykrzyknął niemal na głos wielkie odkrycie. wynalazek duchowy; ależ rękawiczki I

Jeszcze kilkakroć — bo prawie co dzień w ciągu tygodnia — powtarzały się koncerty popołudniowe w „Ifigenii”. a po koncertach karty. Fosca nie przegrał ani razu. Ani jednego razu! Wygrane były raz sutsze, drugi raz skromniejsze ale były! Fortuna sprzyjała wciąż młodzieńcowi. Z bijącym trwożnie sercem zasiadał do stolika, a z bijącym radośnie wstawał.

Był teraz ubrany równie elegancko jak jego nowi znajomi Nie tylko golił się, ale i czesał u fryzjera Kazał sobie sporządzać manicure nad pazurami, zapuszczonymi od paru kwartałów. Perfumował się! Zapłacił wszystkie dawne długi Wytowił zastarzałe karteczki i notatki z pugilaresu Ubalda Wykreślił wszystkie, najstarsze gzygzaki w jego ponurym dossier Spłacił gotowym, szeleszczącym banknotem objawy przyjaźni starego garsona. Ubaldo dziwił się, medytował, kiwał głową. Kłaniał się) Przyzwyczajony do przerozmaitych widowisk na arenie kawiarni i świata, nie pytał młodzieńca o przyczynę i źródło tych jego przewag. Poddał im się bez zdziwienia i protestu.

Przyjaciele, towarzysze okrągłego palisandra, stali bywalcy, ujrzawszy Foskę w nowych kortach i webach, uczesanego i woniejącego popadli w tak wielkie zdumienie, iż — rzecz nie do wiary! — zaniemówili. Przypatrywali mu się dotykali go palcami, wąchali go. Wyglądał bowiem jak ziszczony sen o młodzieńcu niezwalczonej urody. Znajdowali, że w istocie, jak Apollo, mógłby teraz skinieniem zwoływać muzy, gdyby jeszcze w Rzymie istniały — zgwizdywać nimfy, driady, boginki, jakie tylko gdzie jeszcze są i kryją się przed księżmi po dziurach.

Gdy teraz ów Fosca szedł skromnie brzegiem chodnika, ten sam, a przecie inny, lśniący, wykwintny, pewien nie tylko siebie, ale pewien swego nowego stroju, nie nimfy co prawda i nie driady, lecz wszystkie ziemianki, jakie tylko gdzie były w jasności dziennej, tudzież po dziurach, gotowe były w myślach swych, w sednie woli, biec na jego każde kiwnięcie palcem, a nawet — zaprawdę! — świśnięcie, co więcej gotowe były, gdyby kazał, czyścić mu lśniące półbuciki z ochotą wielką.

Jadał teraz już nie w garkuchni, lecz, jak padyszach turecki czy perski, opychał się smakołykami. Chyłkiem wbiegał do drogich restauracji i wsuwał pośpiesznie jakowąa drogą potrawę. Po prostu, żeby wiedzieć, jak się takie dziwowiska jada A nuż coś podobnego w willi podadzą…

Dla kolegów stal się wylany, oddany, hojny. Stawiał nie tylko temu lub owemu w pojedynkę, lecz stawiał bandzie. Gdy pytano, skądże to, z przeproszeniem, napłynęły takie kapitały, skromnie mawiał, iż ma koncerty w pewnych arystokratycznych cudzoziemskich kołach. Tyle zaś powiedziawszy, na resztę zapuszczał wyniosłe milczenie. Wobec tego pospólstwo artystyczne zajęło się swymi bieżącymi sprawami tudzież plotkami.

Fosca był przezorny: nie opuszczał kina. Przewidywał, iż może się zgrać do nitki, a wówczas zostałoby to, co na grzbiecie, oraz filmy. Poczciwy kinematograf nie starczyłby ze swą miesięczną pensją na stawkę w kartach, a przecież był gruntem, podstawą, fundamentem życia.

Muzyk ani myślał odpychać stopą, odzianą w jedwabną skarpetkę i lakierowany bucik, tego gruntu twardego.

Decyzja owa była ostatnią reszteczką dawnego czasu. Fosca się zmienił. Wszystek należał do czegoś nieznanego, co się dlań otwarło i ukazało w willi na wzgórzu. Porwało go to nowe życie. Wlepił się w jego dobro, zapadł z głową z obcasami. Było tam doskonale i rozkosznie. Doświadczał uczuć błogich, jak człowiek, który po długim czasie bierze ciepłą wannę. Rano tęsknił za śniadaniem w willi, po ocknięciu się w nocy liczył godziny do poranka, w kinematografie ciągnąc smyczkiem po strunach pragnął grać dla pani Szczebieniew. Pożądał jej szeptu, gdy coś sekretnego mówi, coś zwiastuje, coś radosnego, oszołomiającego, nowego… Ludzie w całym Rzymie wydawali mu się teraz mali, codzienni, pospolici, ordynarni, nudni, natrętni… Tam było wszystko niewiadome, zastanawiające, znaczne, ważne, dostojne i tak interesujące, iż tylko tamtymi osobami warto było zajmować się, myśleć o nich, zastanawiać się głęboko nad wszystkim, co mówią, czynią i zamierzają.

Między Ernestem i panią Zinaidą Szczebieaiew nie było ani cienia romansu, miłostki czy tak zwanego flirtu. Fosca nigdy jeszcze od początku znajomości nie pocałował tej damy w rękę i nie obdarzył jej znaczącym spojrzeniem. Była to raczej jakaś zaprzepaszczona przyjaźń, wzajemne upodobanie w sobie, posunięte do granic koleżeństwa, współbraterstwa. Ernesto wypowiadał prosto i szczerze swe zdanie o każdej sukni pani Zinaidy, ganił niektóre jej stroje, słowa, sposób zachowania się, wybuchy i pomysły. Innymi zachwycał się aż do szału.

Gdy pierwszy raz przyszedł w nowym ubraniu, wyświeżony i niejako w nowej skórze, dostała z radości lekkiego obłędu. Skakała, płakała, śmiała się, pudrowała, czerwieniła sobie wargi, patrzała nań ze wszystkich stron, a nade wszystko, siadłszy naprzeciwko nowego eleganta, wlepiała weń zachwycone oczy, aż do — co się polskim wyrazem doskonale określa i wyraża — zupełnego zaślepienia. Ona to teraz wskazywała mu do wyboru w sklepach najpiękniejsze krawaty, które dla niego na wystawach galanteryjnych Wiecznego Miasta wyszperała oczyma. Uczyła go swobody ruchów, naturalnego zachowania się w salonie, póz i manier. Tłumaczyła mu znaczenie pewnych angielskich wyrazów, które trzeba było koniecznie umieć i rozumieć. Była dla Ernesta siostrą, przyjaciółką, nauczycielką, opiekunką i ochmistrzynią, a nieraz czymś bardziej bacznym, pilnym i oddanym, niż on sam był dla siebie. Była bowiem źrenicą czuwającą sekretnie, która wszystko przewiduje. Tych dwoje ludzi miało takie upodobanie w przebywaniu razem, w rozmowie sam na sam w ciągłym i nieprzerwanym zainteresowaniu się swymi sprawami, przeszłością swą i przyszłością, myślami i poglądami, iż mogło to wyglądać na jakiś zapalczywy romans. Tymczasem nie było tam nic zgoła, prócz rozkoszy wzajemnego obcowania, zatapiania się w sobie dwu bytów, dwu dusz

Pewnego dnia, gdy Ernesto odchodził do swej poobiednej roboty skrzypcowej, a był bardzo silny marcowy wicher, pani Szczebieniew wybiegła za nim na taras i prosiła, żeby się czymś okrył. Nie chciał. Był przecie zdrowy jak koń czy muł pociągowy. Wtedy przemocą zarzuciła mu swój ciemny pled na ramiona, a koniec szala przerzuciła na lewe ramię. Przy tej czynności okręcania szyi, gdy się bronił i opierał w istocie jak mul, na jedno mgnienie źrenicy objęła jego głowę obiema rękami. Poczuł na policzku tchnienie jej oddechu. Poniósł ze sobą w gwarne ulice miasta to gorące tchnienie na policzku. Czuł je na twarzy nawet wtedy, gdy je już wiatr wiosenny zwiał i uniósł na sobie.

Kiedy indziej wchodzili razem na schody prowadzące do Trinita dei Monti. Nakupili rozkwitłych, przepysznych róż. Nieśli je razem, niby ofiarę dla bóstwa szczęścia, które gdzieś w górze przebywało. I bóstwo szczęścia dało im chwilę rozkoszy. Czuli w sobie lekkość i zdolność do lotu jak ptaki. Rozłożyć tylko skrzydła i uciec z ziemi, zabierając z niej jedynie wonne, pąsowe i cieliste róże.

Innego dnia, w czasie zwiedzania całym dworem kościoła San Piętro, gdy „stary mąż” Szczebieniew, z racji swych niedomagań, został na samym dole, a Emiełianow dotrzymywał towarzystwa do wnętrza kopuły, Fosca i pani Zina we dwoje postanowili wtargnąć na zewnętrzną powierzchnię kopuły i wejść na krzyż. Emesto szedł pierwszy i wstąpił po drabinie na najwyższy szczebel krzyża. Ale stanąwszy tam i spojrzawszy poza siebie, zadrżał w śmiertelnej panice. Towarzyszka eskapady szła za nim tuż-tuż, ale była blada jak śnieg. Wiotkie jej ręce, niczym szpony, obejmowały zardzewiałe żelazne pręty drabiny — usta były uchylone do krzyku, suknie wiatr targał, a cała postać trzęsła się jak liść podczas burzy. Fosca począł krzyczeć, żeby natychmiast zstępowała na dół, żeby się z całej siły trzymała żelaznych szczebli. Posłusznie jęła cofać się z zamkniętymi oczyma, szukając nogami oparcia. Gdy wreszcie stanęli w otworze wewnętrznych schodów, Zina była prawie omdlona. Wargi miała sine, oczy bielmem zaszłe. Długa chwila upłynęła, zanim przyszła do siebie. Wtedy szepnęła:

— Ernesto — jak tam było dobrze… Sami jedni, sami jedni na tym krzyżu…

Pewnego wieczora „solista” dał w kinie zastępcę za siebie, a sam wybrał się do „Ifigenii” na proszony wieczorny obiad. Było to już w jego epoce frakowej. Na obiedzie było dużo osób z różnych ambasad i z miasta, figur, o których się czyta w dziennikach, gdy wypadnie jakaś wielka feta albo uroczystość dworska. I oto w takim towarzystwie Fosca był dostrzeżony przez wszystkie damy. A gdy grał po obiedzie, miał u swych stóp roziskrz